Waldemar Stawowczyk z Osiny Kluckiej koło Bełchatowa, maszer, który w Polsce nie ma sobie równych. O jego miłości do psów, treningach, zawodach, o mieszkaniu w przyczepie i pierwszym psie husky, który miał przygodę z cyrkiem, opowiada mistrz świata z Osiny.
Pasjonaci psich zaprzęgów dobrze znają nazwisko Stawowczyk. Nie raz słyszeli o nim mieszkańcy Bełchatowa. Ludziom z okolicznych wsi znany jest jako “ten od psów”. Jest znany, bo w tym sezonie, jak i w poprzednich, zdobył wszystkie możliwe nagrody w swojej kategorii. Teraz razem z psami odpoczywa. Korzystając z jednej z nielicznych wolnych chwil maszera, postanawiamy z nim porozmawiać.
Kilkanaście kilometrów za Bełchatowem, wieś Osina (Klucka, to nazwa dodana przez mieszkańców, dla odróżnienia od innej Osiny, która znajduje się niedaleko). By tu trafić, trzeba być dobrze poinformowanym, bo samochodowa nawigacja nie poprowadzi. Droga na Wrocław, potem las, polna szosa, a przy niej w otoczeniu drzew mały szary domek na gigantycznym podwórku. Pan Waldemar chętnie rozmawia o psach, a one same bardzo chętnie mu przy tym asystują. Cała zgraja przyjaznych husky już stoi przy bramie. Szybko jednak leniwie rozpraszają się po obejściu i idą spać. Nie widać po nich, że potrafią biegać kilkadziesiąt kilometrów na godzinę.
- Te psy to już emeryci. Swoje już wybiegały, a teraz są na zasłużonej emeryturze - tłumaczy Waldemar Stawowczyk i proponuje rozmowę w... przyczepie kempingowej, która stoi na podwórku. To jego drugi dom. W sezonie, kiedy podróżują razem z żoną Moniką i biorą udział w zawodach, mieszkają właśnie tu, na tak małej przestrzeni. O psach, pasji, wielkich sukcesach i o tym, jak wszystko się zaczęło, rozmawiamy właśnie tu.
Czterokrotny mistrz świata
Waldemar Stawowczyk jest czterokrotnym mistrzem świata, dwukrotnym mistrzem Europy w poszczególnych klasach i siedmiokrotnym mistrzem Polski. Jest także międzynarodowym mistrzem Niemiec i Austrii. Do wyścigów startuje z psami grenlandzkimi (kiedy zaczynał, biegał z psami husky). Ich liczba zależy od klasy, w jakiej bierze udział. Najczęściej ściga się z dwoma psami, czterema lub sześcioma w tzw. sprincie, czyli na dystansie około 8 - 12 km.
- Tych kategorii jest dużo więcej. Wszystko zależy od rasy psów, ich liczby w zaprzęgu i oczywiście od ilości kilometrów do pokonania. Ja ścigam się na krótkich i szybkich dystansach. Na te dłuższe trzeba mieć przede wszystkim dużo czasu i funduszy. A ja na co dzień zawodowo pracuję - mówi maszer.
Waldemar codziennie do godz. 15.00 pracuje w Kopalni Węgla Brunatnego w Bełchatowie jako inspektor techniczny w dziale kontroli jakości. Z wykształcenia jest inżynierem spawalnikiem. Po południu szybko zmienia swoje zainteresowania. Wyciąga wózek lub sanie, zapina psy i naprzód. Do lasu. Na trening.nextpageW sezonie gubię dziesięć kilogramów
Na treningi poświęca całe popołudnia. Wybiegać osiem psów codziennie - to wymaga dużego wysiłku i przede wszystkim czasu. - Sezon treningowy zaczyna się mniej więcej od września lub października i trwa do grudnia. Początek zależy od temperatury. Im niższa, tym dla psów lepiej. Wygląda to tak. Trenuję po dwa psy. Przypinam je do wózka trzykołowego i ruszam szosą, pokonując dystans 700 metrów. Wracam, poję psy, wypinam i przypinam kolejne. I znów to samo. Tak cały tydzień. Po tygodniu zwiększam dystans do 1,5 km, a w kolejnym do 3 km. I tak dalej. Najbardziej czasochłonne są te pierwsze treningi, bo więcej jest przypinania psów i odpinania niż samego biegu. Tu potrzebuję pomocy żony. Najpierw przypinam psy do stake-out (liny do przyczepiania psów). Potem pierwsze dwa żona musi trzymać, bo już w nich jest adrenalina, już są gotowe do biegu i trzeba nad nimi zapanować. Muszę dobierać je tak, by się nie pogryzły. Czasem się to zdarza w nadmiarze emocji. One stoją bardzo blisko siebie i czasem jeden na drugiego potrafi się zdenerwować. Na szczęście to rzadkie przypadki. Łatwo umiem je opanować. Stanowczością i silną ręką. Oczywiście nie oznacza to, że je biję. Absolutnie nie. Zdenerwowanego psa wystarczy za obrożę pociągnąć do ziemi i wszystko wraca do normy. Tak wyglądają treningi. Z czasem zmieniam wózek na czterokołowy i umieszczam obciążenie. Łącznie ok. 200 kg. Wózek ok. 40 kg, ja 70 kg, reszta to worki z piaskiem, koło od auta lub kolejna osoba - mówi Waldemar Stawowczyk.
Potem wytrenowane psy zaczynają sezon. - Sezon wyścigowy to styczeń, luty marzec. Ja kończę treningi w grudniu, daję psom dwa tygodnie wolnego na regenerację i ruszamy - dodaje maszer.
Waldemar i żona Monika pakują psy w specjalne boksy i przeznaczonym do tego autem razem z przyczepą kempingową, która w sezonie jest ich domem, ruszają w świat, na zawody. Zawody są w różnych miejscach. Czasem potrafią zjeździć kawał Europy, wszędzie zdobywając nagrody.
- Czechy, Niemcy, Słowacja, Włochy, Austria i reszta świata. Co tydzień jesteśmy w innym miejscu. Zazwyczaj ruszamy w czwartek w nocy i wracamy w poniedziałek. Wtorek, środa pracujemy normalnie, nie odpoczywamy, robimy pranie, zakupy na kolejny wyjazd i w czwartek znów na wyścigi. W domu zostają rodzice, by zaopiekować się resztą psów (zostają husky, te na emeryturze), a my się ścigamy. Właściwie ścigam się ja, ale żona bardzo mi pomaga. Przede wszystkim jest moim osobistym fotografem. Prowadzi stronę internetową i zajmuje się wieloma rzeczami związanymi z udziałem w wyścigach. Niestety nie prowadzi auta. Prowadzę ja, dziesiątki tysięcy kilometrów, potem udział w wyścigu - to wyczerpujące. W tym sezonie w ciągu niespełna dwóch miesięcy schudłem 10 kg. Potem wracam po sezonie do pracy. Oprócz tego “w wolnych chwilach” buduję dom - mówi maszer.
Zaczęło się od Manu
Chinook, Shima, Grishka, Kajtek, Szantu, Sayuk, Blecki, Viggo, Saga, Sleipnir, Ulvar, Kimmo i Manu. Trzynaście psów państwa Stawowczyków. Połowa z nich to husky na emeryturze, reszta to psy grenlandzkie, które biegają z “prędkością światła”. Najstarszy i chyba najważniejszy w całym stadzie jest Manu. Trzynastoletni husky z bardzo ciekawą historią życia. Od niego wszystko się zaczęło.
- Ja i żona w dzieciństwie naoglądaliśmy się filmów o psach, o wyścigach psich zaprzęgów, naczytaliśmy się książek o tej tematyce. Nie znaliśmy się wtedy, ale już mieliśmy podobne zainteresowania. Oboje kochaliśmy psy. Kiedy się poznaliśmy, marzyliśmy o czworonogu. Żonie nawet się przyśniło, że mamy psa. Nic nie wskazywało na to, że to się uda, bo mieszkaliśmy w bloku i posiadanie husky’ego w takich warunkach byłoby trudne. Pewnego dnia, jadąc do pracy, zauważyliśmy błąkającego się psa husky. Nie zatrzymaliśmy się, bo nie mieliśmy gdzie go przechować. Pamiętam, że żona się wtedy na mnie obraziła. Obiecałem jej, że jak spotkamy go jeszcze raz, to na pewno go zabierzemy. I spotkaliśmy - trzy dni później. Tak staliśmy się jego właścicielami. Potem okazało się, że historia Manu jest bardzo bogata i dziwna. Można by o nim samym napisać osobny artykuł.nextpageW wielkim skrócie: okazało się, że jesteśmy jego szóstymi właścicielami. Od poprzedniego uciekł, korzystając z jednej, jedynej okazji, jaką miał (dotarliśmy do niego i ustaliliśmy, że nie ma sensu go oddawać; ten człowiek zgodził się, by został z nami). Następnie okazało się, że pies ma tatuaż. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że urodził się we Francji, a potem podróżował... z cyrkiem. Nie występował na arenie, ale kilka cyrkowych sztuczek zna. Początkowo musiałem mówić do niego w języku francuskim, bo najlepiej reagował na te komendy. W ogóle husky najlepiej znają komendy francuskie. Mają to we krwi. Psy nie rozróżniają języków polskiego czy francuskiego i słyszą końcówki. Kiedy mówi się do nich: prawo, lewo, gubią się, bo słyszą końcówkę “wo”. Ale jeśli powiemy lewo i np. dżii (z francuskiego oznacza skręt w prawo), będzie OK. - opowiada Waldemar.
Tak Manu (jego pierwotne imię to Bimbo) zamieszkał z państwem Stawowczykami i był przyczyną rozpoczęcia ich przygody z wyścigami psich zaprzęgów. - Zaczęliśmy interesować się wyścigami. Mieszkając w bloku, dokupiliśmy jeszcze drugiego psa i zaczęliśmy jeździć z nimi na treningi do Łodzi. Nie było to łatwe, bo husky w bloku to trudna sprawa, a proszę sobie wyobrazić dwa husky w mieszkaniu. Potrzebny był nasz duży wysiłek. Ciągłe długie spacery i wybieganie psa to była główna część naszego dnia. Szybko podjęliśmy decyzję o przeniesieniu się tam, gdzie psy będą miały warunki i gdzie nikomu nie będą przeszkadzać. Kupiliśmy teren w Osinie. Mały domek, pies Kajtek, budynek gospodarczy, stodoła i mnóstwo przestrzeni. Dla psów. Wtedy nasze życie zaczęliśmy podporządkowywać psom - mówi Waldemar.
I do dziś jest podporządkowane. Państwo Stawowczykowie nie mają wakacji, bo urlopy wykorzystują na zawody. Popołudnia zarezerwowane są na treningi. Wszystkie pieniądze przeznaczane są na karmy, witaminy, szczepienia dla psów, wyjazdy i smary do sań i wiele innych akcesoriów niezbędnych do wyścigów. Na podwórku znajduje się budynek gospodarczy, który przeznaczony jest tylko na akcesoria dla psów i karmę. Karmy jest 800 kg - to wystarczy psom do jesieni.
Puchar, uścisk dłoni prezesa i paczka karmy
Znajomi przyzwyczajeni są do zwycięstw maszera. Bardziej zaskakuje ich drugie miejsce niż kolejny puchar. Niektórzy pytają wprost: Waldek, co ty z tego masz? Po co ci to?
- Co ja z tego mam? Puchar, paczkę karmy dla psów i uścisk dłoni prezesa. Oprócz tego mnóstwo satysfakcji i świadomość, że jest się kimś, że jest się dobrym w danej dziedzinie. Lubię rywalizować z najlepszymi, ale niestety w środowisku panuje “zasada” - gdzie jedzie Stawowczyk, tam nie jadę, bo i tak on wygra. Maszer mówi, że największą satysfakcję czuje wtedy, gdy na koniec sezonu zwycięża w mistrzostwach świata lub Europy, wygrywając wszystkie inne po drodze. - To są dla mnie najpiękniejsze chwile - dodaje.
Waldemar nie traktuje psów jak maszyn do biegania. To są jego wierni przyjaciele, o których dba i pozwala im na odpoczynek. Również ten dłuższy, “emerytalny”. Wielu zawodników po eksploatacji psów (biegają do 6 - 8 roku życia) sprzedaje je, bo nie przynoszą już sukcesów.
- Ja nie wyobrażam sobie tego. My stworzyliśmy tym psom warunki, również przestrzenne, i one zostają z nami do końca. Znamy ich charaktery, upodobania. Husky, które już nie biegają, nic nie robią, tylko śpią, wylegują się lub wałęsają po podwórku. Teraz taka jest ich rola. Nie wyobrażam sobie, bym miał się ich pozbyć - mówi Wlademar.
Widać ogromne przywiązanie psów do właściciela. Również tych biegowych, grenlandów, które są bardzo energiczne, przyjazne i hałaśliwe.
- Długo szukaliśmy miejsca na odludziu, gdzie nikomu nie będą przeszkadzały. Czasem jednak husky urządzają sobie śpiewy. Z nudów. Jeden zaczyna, a reszta szybko się dołącza. I tak np. o trzeciej nad ranem. Wtedy cieszymy się, że sąsiedzi mieszkają za lasem, ale na wsi nieopodal i tak je słychać - mówi Waldemar.
Waldemar Stawowczyk, mimo skromnych finansów, jakie może przeznaczyć na udział w zawodach (sam smar do sań to koszt od 1 do 5 tys. zł) i - jak sam twierdzi - wcale nie najszybszych psów, jest zwycięzcą. Osiągnął bardzo dużo. Nie zamierza na tych sukcesach poprzestać. Już teraz przygotowuje się do wzięcia udziału w kolejnej kategorii: ski joring, czyli wyścigu na nartach z jednym psem. Popołudniami już ćwiczy na specjalnych, dwukołowych rolkach. Życzymy powodzenia.
Ewa Tarnowska-Ciotucha
Komentarze 0