TERAZ 3°C
JAKOŚĆ POWIETRZA Dobra
reklama

Kryminalny Piątek: Makabryczna zbrodnia w Papieżach: zabójca żony chciał opuścić szpital psychiatryczny. Czy niebezpieczny mężczyzna wrócił na wolność?

W 1997 roku wieś Papieże w gminie Grabica wstrząsnęła brutalnym morderstwem – Stanisław P. z zimną krwią zabił i poćwiartował swoją żonę Jadwigę, ukrywając zwłoki w stodole. Mężczyzna cierpiał na zaburzenia psychiczne i został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Po trzech latach próbował odzyskać wolność. Rodzina i mieszkańcy wsi błagali sąd o utrzymanie internacji. Czy zabójca mógł wrócić do domu? Oto wstrząsająca historia, którą lokalna społeczność pamięta do dziś.

Autor: Fot.: Archiwum Tygodnia Trybunalskiego

Od opinii biegłych lekarzy zależało, czy mężczyzna, który zabił swoją żonę, opuści szpitalny oddział psychiatryczny.

Był niebezpieczny, dokonał makabrycznej zbrodni

W lutym 1997 roku mieszkańcami wsi Papieże w gminie Grabica wstrząsnęła wiadomość – ich sąsiad, Stanisław P. zabił swoją żonę, Jadwigę R. Do zbrodni przygotowywał się przez parę dni. Wcześniej kupił siekierę i kilka dużych noży. Potem cierpliwie czekał, aż zostaną w domu sam na sam. Do dziś nie wiadomo, jak zginęła jego ofiara.

Choć minęło już tyle czasu – kilka lat po zdarzeniu mówiła siostra zamordowanej – wciąż zastanawiam się, czy bardzo cierpiała, czy zdawała sobie sprawę, że umiera.

Kiedy w krytycznym dniu córka Maria wróciła z pracy, w domu nie zastała już matki. Przeczuwając coś złego, zaczęła jej szukać.

Ojciec, pytany, gdzie jest pani Jadwiga, ze stoickim spokojem odpowiadał, że wyjechała.

Nie wierzyłam mu – mówiła później pani Maria. – Mama nigdy bez uprzedzenia nie opuszczała domu. Młoda kobieta pobiegła po pomoc do niedaleko mieszkającej ciotki.

Kiedy Marysia przyszła z wiadomością, że moja siostra zaginęła – wspominała tuż po zdarzeniu pani Anna – byłam przekonana, że to Stasiek ją zabił. Zresztą ona to przeczuwała. Trzy tygodnie wcześniej, ni stąd, ni zowąd powiedziała, że pewnego dnia zginie z jego ręki.

Wiadomość o zniknięciu kobiety rozeszła się błyskawicznie. Na poszukiwania ruszyli sąsiedzi i rodzina P. Ktoś zadzwonił po pogotowie ratunkowe i policję, ale obie służby odmówiły przyjazdu. Nikt przecież jeszcze nie odnalazł zwłok zaginionej.

W miarę upływu czasu odkrywano ślady zbrodni. Na ścianach pomieszczeń i drzwiach znaleziono rozmazane plamy krwi. W końcu poćwiartowane zwłoki kobiety, schowane w workach pod prasowaną słomą w stodole, znaleźli sąsiedzi.

Od początku był inny

Stanisław P. zachowywał się dziwacznie jeszcze w czasach swojej młodości. Jego pierwsza żona wytrzymała z nim zaledwie kilka tygodni. Wmawiał jej m.in., że próbuje go otruć. Prawie od ręki dostała rozwód, i to kościelny. Z Jadwigą spotykał się przez trzy miesiące. Potem odbył się ślub.

Od początku był inny – mówiła dziennikarce pani Anna – ale myśmy uważali, że każdy ma prawo do pewnych dziwactw. - Jego niecodzienne uwagi obracaliśmy w żart.

Jednak wkrótce okazało się, że zachowanie Stanisława P. odbiega w znacznym stopniu od ogólnie przyjętych norm

Tata przez cały czas podejrzewał, że ktoś go śledzi – wspominała w 1997 roku pani Maria. – Okna domu zastawiał szafami, do łóżka kładł się w ubraniach i butach. W każdym otworze ściennym węszył podsłuch. Posiłki spożywaliśmy tylko o nieparzystych godzinach, bo pozostałe godziny uznał za złe. Często też mówił o złych prądach, czuł trujące gazy. Kiedy, według niego, zbliżał się nalot, musieliśmy schodzić do piwnicy i tam przeczekać niebezpieczeństwo.

Mężczyzna był także bardzo zazdrosny o żonę. W każdym sąsiedzie dostrzegał kochanka pani Jadwigi

Pomagałem w pracach polowych – opowiadał policjantom pan W., sąsiad małżeństwa P. – Stanisław bowiem nic nie robił, a przecież szkoda, żeby sześć hektarów ziemi leżało odłogiem. Zdarzało się, że jadąc samochodem do Piotrkowa, zabierałem panią Jadwigę. Nie mogłem spokojnie patrzeć na jej los. Tymczasem Stanisław traktował mnie jak potencjalnego rywala. Nieraz ostrzegał, że zostanę ukarany. No a kiedyś odwiedził mnie z nożem w ręku.

Rodzina mówiła, że ojciec we krwi miał dążenie do unicestwiania wszystkiego, co żyje

Żadne hodowane zwierzę nie dożyło wieku, w którym mogło być godziwie sprzedane – mówiła dziennikarzowi siostra zamordowanej, pani Anna – Za każdym razem zabijał albo za grosze oddawał. Wszystkie koty obwiązywał sznurkiem jak balerony albo tłukł na śmierć.

Niszczył także sprzęty i różne przedmioty, które znajdował na swojej drodze

Kiedyś porąbał kuchenny stół – wspominała po zdarzeniu pani Maria. – Innym razem zakopał garnek i nowy kubek. A pewnego dnia, gdy wróciliśmy do domu, nie znaleźliśmy ani jednego ubrania mamy. Wszystkie porozrzucał po okolicy. Jej kożuch przynieśli nam z lasu sąsiedzi.

Stwarzał również problemy finansowe

Początkowo pieniądze zdobywał, sprzedając małe zwierzęta – mówiła pani Anna. – Potem Jadzia załatwiła mu rentę. Ale Stasiek nigdy nie dzielił się nią z rodziną. Pieniądze rozdawał w sąsiedniej wsi albo zakopywał w słoikach do ziemi. Czasem ukrywał w pudełkach na strychu. Rzadko kiedy je potem znajdowaliśmy.

Wiara stała się obsesją

Jednak największą obsesją Stanisława P. stała się wiara. Kiedy w Polsce upadł komunizm, natychmiast zapisał się do „Solidarności”. Starał się być czynnym jej działaczem i propagatorem. Całe dnie poświęcał na wypisywanie karteczek i kartonów z jemu tylko zrozumiałymi dogmatami wiary. Potem wsuwał je w płoty, siatki ogrodzeniowe i parkany mieszkańców całej wsi.

Nie zwracaliśmy większej uwagi na te napisy – opowiadała dziennikarce jedna z sąsiadek małżeństwa P. – Przecież tym nie robił nam krzywdy.

Jednak jednemu z sąsiadów udało mu się ją wyrządzić

– Stasiek, kiedy pisał te swoje kartki – opowiadał policjantom pan W. – miał zwyczaj palić papierosy i odruchowo wszędzie rzucać po nich pety. Pewnego dnia spalił w ten sposób stodołę sąsiada. Pożar oglądał z daleka, bo uciekł przed nim w pole.

Baczną uwagę mężczyzna zwracał na krzyże

Jeśli na krzyżu figurka Pana Jezusa miała założone nogi prawa na lewą – wspominała pani Maria – wówczas taki krzyż, według taty, należało natychmiast zniszczyć. Tata dewastował również wszystkie kapliczki, w których stała inna figurka niż Matki Boskiej Częstochowskiej. Przez całe wieczory kazał wszystkim odmawiać na kolanach różaniec – opowiadała dalej jego córka. – Nie wolno było wstać wcześniej, niż on na to pozwolił. Jeśli w czasie modlitwy ktoś do nas przyszedł, musiał podporządkować się tacie. Każdy sprzeciw kończył się wielką awanturą.

Stanisławowi P. przeszkadzały także obrazy o tematyce religijnej

Kiedy przychodził do nas – mówiła jego siostra – wykrzykiwał, że obraz wiszący nad naszym łóżkiem jest zły, że pochodzi z Niemiec i dlatego trzeba go zniszczyć.

Kilka wcześniej podpalił własną oborę.

Biegał po niej z obrazem, krzyczał, że Bóg tak chciał, więc nie wolno jej ratować – opowiadała pani W., sąsiadka małżeństwa P. – I tak się stało. Cały budynek spłonął doszczętnie, a wraz z nim wszystkie zwierzęta.

Stanisław P. zaatakował osobę duchowną

Pięć lat temu w naszej rodzinie mieliśmy pogrzeb – wspominała tuż po zbrodni siostra Stanisława. – Brat nie pozwolił prowadzić mszy: odsunął księdza od ołtarza, twierdząc, że źle wykonuje swoje obowiązki. Potem na cmentarzu próbował go bić.

Wszystkim też znane były przypadki, kiedy zakłócał msze w kościele, przekrzykując księdza. Swego czasu próbował odwiedzić generała Jaruzelskiego, no i udało mu się dostać do prezydenta Wałęsy, który w wywiadach wspomina tę dziwaczną dla niego rozmowę z mieszkańcem Papieży.

Na początku lat ’90 wiernych klasztoru oo. Bernardynów w Piotrkowie zbulwersował fakt sprofanowania klasztornego obrazu Serca Jezusowego. Po charakterze pisma i treści samych napisów ustalono, że sprawcą był Stanisław P. Zresztą nie był to jedyny przypadek wandalizmu na terenie obiektów sakralnych.

Kiedyś wybił szybę w kaplicy w Brzozie i narobił w niej bałaganu – opowiadał ówczesny ksiądz proboszcz parafii w Karlinie. – Zniszczył także dwa krzyże, ponieważ uważał, że nogi w figurce Pana Jezusa ułożone były nieprawidłowo. W Srocku utrącił ręce rzeźbie Matki Boskiej.

Ucieczka ze szpitala

Kiedy Stanisław P. regularnie przyjmował leki, można było jakoś z nim wytrzymać. Jednak on sam nie chciał sobie ich aplikować. Twierdził, że nie da z siebie robić głupiego. W żaden sposób nie można było mu ich podać.

Mama próbowała dolewać krople do jego herbaty – mówiła pani Maria – ale tata szybko zorientował się, że podana przez nią herbata wpływa na niego usypiająco.

Więc sam sobie zaczął przygotowywać napoje. Natomiast talerz z jedzeniem przypadkowo wybierał spośród wszystkich innych wcześniej ustawionych na stole.

Z czasem jego urojenia dotyczące możliwości otrucia stały się tak silne, że wszelkie posiłki zaczął przyrządzać sobie sam.

Kupował wędlinę i jej kawałki nosił ciągle przy sobie. Twierdził, że tylko w ten sposób może uniknąć otrucia.

Niestety, każdorazowe odstawienie leków powodowało, że mężczyzna bardzo szybko wracał do poprzednich zachowań.

Ponieważ rodzinie coraz trudniej było znosić jego chorobę, jej członkowie prosili o pomoc lekarzy. Zawsze jednak musiało upłynąć sporo czasu, nim pacjent trafiał do szpitala.

Zwykle dopiero większy incydent wywołany przez brata zmuszał odpowiednie służby do zainteresowania się nim – twierdziła pani Anna.

– Kiedyś policja i pogotowie przyjechali po niego, ponieważ narozrabiał w szkole. W każdym jej pomieszczeniu próbował pozawieszać krzyże. Wtedy, pamiętam, udało mu się zmylić funkcjonariuszy i uciec przez okno. Jednemu z goniących nasypał nawozu do oczu.

Był na tyle sprytny, że uciekał również ze szpitala

Pewnego dnia wyszedł z budynku w piżamie – wspominał sąsiad Stanisława. – Zaraz zakradł się do przypadkowego domu i zamienił szpitalny strój na normalne ubranie. Potem długo musiał iść pieszo; do Papieży dotarł boso, z poranionymi stopami. Śmialiśmy się, bo kilka dni później przyszła prośba ze szpitala, aby zwrócić im piżamę.

Jedyną osobą, która ani się nie śmiała, ani też nie rozpaczała, za to ubolewała nad losem mężczyzny, była jego żona – pani Jadwiga. Wszyscy prosili ją, by odwiozła męża do szpitala, ale ona żałowała jego stóp. Twierdziła, że najpierw trzeba je wyleczyć, a potem dopiero ewentualnie kontynuować leczenie.

Nie chcieli go we wsi

Po dokonaniu zbrodni Stanisław P. trafił na oddział psychiatryczny szpitala w Bełchatowie – piotrkowski sąd postanowił o jego internacji, czyli środku zabezpieczającym. Jednak już po pół roku zainteresowany zaczął starać się o jej uchylenie.

Taką decyzję mógł podjąć wyłącznie sąd w oparciu o opinię biegłego lekarza psychiatry, który raz na sześć miesięcy miał obowiązek przedstawić efekty terapii stosowanej wobec danego pacjenta.

Po trzech latach pobytu w szpitalu psychiatrycznym Stanisław P. coraz mocniej naciskał, by opuścić placówkę medyczną  – Lekarz sugeruje, aby Stasiek wrócił do rodziny – mówiła w 2000 roku pani Anna, siostra zamordowanej. – My jednak nie jesteśmy w stanie zapewnić mu odpowiedniej opieki. Boimy się go. Nie jestem w stanie regularnie podawać ojcu leków, nie jestem również w stanie zapewnić sobie i otoczeniu bezpieczeństwa – twierdziła wówczas pani Maria, córka internowanego.

Zresztą wszyscy mieszkańcy Papieży nie chcieli, aby Stanisław P. znów pojawił się we wsi. Podpisali petycję do sądu, aby ten utrzymał internację.

Nie wyobrażam sobie – mówił wówczas w sądzie pan W. – żeby ponownie był naszym sąsiadem. Wtedy tutaj nikt nie mógłby spać spokojnie.

Za utrzymaniem środka zabezpieczającego był również ksiądz.

Dzieci Stanisława muszą wreszcie zacząć żyć normalnie – mówił – Od pewnego czasu świetnie się gospodarzą. Starszy chłopak wydoroślał, stał się dojrzalszy, dziewczyna bardzo dobrze sobie radzi. To wartościowi ludzie.

Tymczasem biegły lekarz psychiatra, ordynator oddziału psychiatrycznego, chciał, by internacja została uchylona.

Uważam, że skoro rodzina się go wypiera i odcina od współpracy w leczeniu – mówił sędziemu w 2000 roku  – Stanisław P. powinien znaleźć się w domu opieki społecznej. Do momentu zaś znalezienia odpowiedniego miejsca, będzie przebywał na moim oddziale. Przecież nigdy nie twierdziłem, że jest już zdrowy. Zdaję sobie sprawę, że wypisanie go ze szpitala może łączyć się z nasileniem choroby i nie wiadomo, czy mężczyzna ten nie popełni podobnego czynu.

Jeśli jednak nadal wobec niego będzie obowiązywał środek zabezpieczający, nigdy nie trafi do domu opieki społecznej, który zapewni mu byt i leczenie do końca życia. Od trzech lat pacjent nie sprawia żadnych kłopotów – mówił dalej biegły lekarz. – Przyjmuje leki, pozwala robić sobie zastrzyki, całkowicie też podporządkował się dyscyplinie szpitalnej. Nie jest izolowany, na nikogo nie podnosi głosu, a tym bardziej ręki...

Dalsze losy Stanisława P. ani jego rodziny nie są nam znane. Minęło prawie 30 lat od zbrodni, może starsi mieszkańcy jeszcze ją pamiętają, a może młodsi słyszeli o niej z ich ust...

 

Kryminalny Piątek to nasz cotygodniowy cykl, w którym wracamy do najgłośniejszych, najbardziej wstrząsających i zapamiętanych spraw z naszego regionu. Co piątek przypominamy wam historie, które nie pozwalały spać spokojnie – nawet po latach. Szukaj kolejnych części na naszym portalu i odkrywaj, co kryje lokalna kronika kryminalna. 

Reklama

Podsumowanie

    reklama

    Komentarze 20

    reklama

    Dla Ciebie

    3°C

    Pogoda

    Kontakt

    Radio