TERAZ 4°C
JAKOŚĆ POWIETRZA Umiarkowana
reklama

Zbrodnia, która wstrząsnęła Polską w 2006 roku: Historia śmierci 4-letniego Oskarka z Piotrkowa, którego nikt nie uratował. Dlaczego nikt nie zareagował?

pt., 5 września 2025 17:44

To była zbrodnia, która wstrząsnęła Polską w 2006 roku. Czteroletni Oskar przez wiele miesięcy znosił głód, bicie i upokorzenia. Płakał, prosił o jedzenie, bał się – aż w końcu przestał się bać, bo przestał płakać. W marcu umarł w wynajętym pokoju przy Piastowskiej w Piotrkowie Trybunalskim. Zginął od ciosu w brzuch zadanego przez konkubenta matki. Ona patrzyła i milczała, czasem pomagała. Dziecko miało złamaną rękę, wybijane zęby, rany po przypalaniu. Ważyło 11 kilogramów. A jednak – przez ponad rok nikt nie zauważył albo nie chciał zauważyć. Sąsiedzi, lekarze, opieka społeczna. Wszyscy, którzy mogli uratować życie Oskarka, zawiedli.

On bił, bo go denerwował, bo ciągle chciał jeść, bo sikał w majtki i do łóżka. Wreszcie zabił. Ona – patrzyła na to i nie reagowała. Czasem sama się do tego dokładała. Ono – nie miało szans.

Kiedy pogotowie przyjeżdża do kamienicy przy Piastowskiej, Oskarek już nie żyje. Próby reanimacji kończą się fiaskiem. Matka chłopca przygląda się wszystkiemu, ale nie rozpacza, nie płacze. W domu jest jeszcze jedno dziecko – 9-miesięczny Kacper, syn Artura i Joanny.

Kiedy zjawia się policja, Joanna twierdzi, że konkubenta nie było u niej już półtora miesiąca. Podaje jego nazwisko. Policjanci niemal natychmiast zatrzymują go w okolicach miejsca zamieszkania. Po męskiej rozmowie Artur N. przyznaje się do wszystkiego – także do tego, że to on zadzwonił po pogotowie, podając fałszywe nazwisko.

Oskarek ma na ciele liczne obrażenia – stare i nowe. Olbrzymia rana pod brodą – widać kości szczęki – może mieć ze trzy dni. To podczas zadawania tego ciosu Artur N. wybił chłopcu zęby. Początkowo obydwoje wyjaśniają, że chłopiec upadł na grzejnik.

Bezpośrednią przyczyną zgonu chłopca okazuje się jednak zabójczy cios w brzuch zadany dziecku przez Artura N. Dlaczego? – „Denerwował mnie, że ostatnio sikał w łóżko i w majtki” – powie podczas śledztwa bez emocji.

Zgon chłopca nastąpił w wyniku ciężkiego urazu nerek (oderwania) i licznych urazów wewnętrznych.

On Jakieś 10 lat temu kończy szkołę podstawową. Podobno jest niezłym uczniem. – Artur w podstawówce? Wzorowy uczeń. Innym pomagał lekcje robić. Mój mąż chodził z nim do klasy – mówi pani Sylwia.

Po podstawówce – jedna z piotrkowskich szkół średnich. Tu już nie wypada tak dobrze. Nauczyciele z trudem go sobie przypominają. Zaglądamy do arkuszy ocen. Wyniki w nauce – dostateczne i mierne. Tylko z WF-u piątka i czwórka z religii. Zachowanie – zawsze dobre, nawet bardzo dobre. Raz tylko – za frekwencję – naganne.

W pamięci wychowawców nie zaznaczył się w żaden sposób. Taka niepozorna, szara plama. – Nie zapamiętałam go ani negatywnie, ani pozytywnie – mówi wychowawczyni. – Nie był uczniem, który sprawiał kłopoty. Taki szarak. Nigdy nie uzewnętrzniał emocji. Należał do grupy uczniów cichych, spokojnych. Nigdy nie zabierał głosu. Jeśli chodzi o naukę – raczej przeciętny, nawet słaby. Starał się siedzieć cicho i nie zwracać na siebie uwagi.

Matka – nie interesowała się nim na tyle, by ją jakoś zapamiętać. Ojciec nigdy nie pojawiał się w szkole. Czwartą klasę musi powtórzyć, bo nie jest promowany. Szkołę kończy w 2001 roku, ale do matury nie podchodzi. Później wojsko i praca w piotrkowskiej „Piomie”.

Artur poznaje Joannę

Ona Dziesięć lat temu znów wraca do domu dziecka. Znów – bo już kiedyś tu była.

Jako małe dzieci Joanna z bratem zostają umieszczeni w domu dziecka w Łodzi. Tam są przez 6 lat. Później adoptuje ich obca rodzina. Ale kiedy 10 lat temu umiera adopcyjna matka, ojciec ponownie zakłada rodzinę. Po śmierci żony ma problemy wychowawcze z dziećmi – na tyle duże, że postanawia znów oddać je do domu dziecka.

Joanna i jej brat trafiają do domu dziecka w Sulejowie. Joanna w wieku 17 lat ucieka z placówki, a jej starszy brat zostaje umieszczony w zakładzie poprawczym w Łodzi.

Aśka przez trzy lata mieszka u koleżanek. Podobno przez 2 lata pracuje dorywczo jako opiekunka do dzieci. Ale te „koleżanki” – to wersja oficjalna.

– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją na klatce schodowej, przypomniałam sobie, że to jest dziewczyna, która kilka lat temu (pięć, może sześć) ukrywała się u mojej siostry, po tym jak uciekła pobita od jakiegoś faceta. Była cicha, może nawet trochę dzika – wspomina Agnieszka Laszy-Sonta, sąsiadka z ul. Piastowskiej.

Z ostatniego miejsca zamieszkania Joanny. Wiadomo, że Aśka dorabiała na trasie jako TIR-ówka. To z trasy przyniosła dziecko. Oskara urodziła, kiedy miała 20 lat. Kiedy była jeszcze w ciąży, przygarnął Joannę sporo starszy od niej Marek. Mieszkają w suterenie przy ul. Partyzantów w Piotrkowie. Chociaż warunki mieszkaniowe trudne, reszta wygląda dobrze. Kiedy rodzi się Oskarek, Marek jest przy Joannie w szpitalu. Kupuje odciągacz do pokarmu, ubranka, pieluchy. Dba o Joannę i dziecko jak umie. Chodzi z chłopcem za rączkę, co może kupuje.

– Nawet razem z Joanną ochrzcili dziecko, sąsiadów wzięli w kumotry. Ona też tu naprawdę o niego dbała. Zawsze czysto ubrany, najedzony, grzeczny. Zawsze razem z nim chodziła za rączkę. Tu miał naprawdę wszystko – wspominają sąsiadki z ul. Partyzantów. – Żeby Marek nie poszedł wtedy do więzienia (dostał pół roku za jazdę po pijanemu), pewnie by do tej pory chował to dziecko. Może by się z tamtym nie związała. Nawet jak już była na Sulejowskiej, Marek nosił zupy w siatkach, żeby tylko dziecko było najedzone – mówią kobiety.

Marek od ubiegłego czwartku, odkąd dowiedział się, co się stało, ciągle pije. Mówi, że podetnie sobie żyły. Oskarka kochał jak własnego syna.

Kiedy Marek jest jeszcze w więzieniu, Aśka trafia do domu samotnej matki w Piotrkowie, a stamtąd na ul. Sulejowską, do lokalu socjalnego w „familiakach”. Wkrótce poznaje Artura. Chcą być rodziną. Aśka wiąże z Arturem duże nadzieje. Kiedy rozmawia z pracownicą opieki społecznej, mówi, że poznała mężczyznę, z którym chce się związać. Zamierzają wziąć ślub.

– Artur pracuje, zarabia, daje mi pieniądze na życie. Chyba niedługo nie będziemy musieli korzystać z zasiłków – opowiada.

I rzeczywiście – ostatnią pomoc (przed przerwą) Joanna odbiera pod koniec 2004 r. Później nie składa wniosku o zasiłki – w ten sposób na pół roku wymykają się systemowi opieki społecznej. Nie ma wniosku o pomoc – nie ma kontroli rodziny.

Artur zaczyna pomieszkiwać z Joanną w dwunastometrowym mieszkanku bez wody i toalety. Joanna zachodzi w ciążę. Wtedy wszystko się zaczyna. Bił i dostawał, bo jednak widzieli – oni żyli swoim życiem. Przeważnie siedzieli w domu. Nie wychodzili z dzieckiem na dwór, nie pokazywali się. Wcześniej, jak jeszcze on z nią nie był, to ona i wyszła, i z dziewczynami posiedziała. Ale jak zaczęli mieszkać razem – to już koniec.

Czasem było słychać jakieś płacze, ale przecież dzieci i normalnie płaczą – opowiadają sąsiedzi. Zdarzało się, że Oskar płakał całymi dniami, nieraz od piątej rano. Słychać było, jak na niego krzyczą: „Sprzątaj k... zabawki, biegiem!”. Oni mu na siłę kazali bawić się tymi zabawkami. Lodówkę zawiązywali sznurkiem, żeby nie jadł. On ciągle chciał jeść. Chyba ze stresu. To było takie miłe, przyjemne dziecko. Ale był bardzo wystraszony – opowiadają.

Na początku Oskar płakał, później już nie.

 Chyba dziecko zastraszyli, wytresowali. Ono nie mogło płakać – opowiadają. – Dziecko raz jedno oko miało podzelowane, raz drugie. Latem rano, kiedyś z nim szła, to dziecko miało oko aż granatowe. Ale zawsze mówili, że się o coś uderzyło. Latem, patrzę – lufcik otwarty, a dziecko siedzi na parapecie. Jak zaczęłam krzyczeć, że wypadnie... Nie dbali o niego.

Kiedyś nawet sąsiedzi nastraszyli ją, że opiekunka z pomocy społecznej chodzi i wywiad robi. Ale to było dla picu, żeby się uspokoili. A ona powiedziała: „to niech go zabiorą do domu dziecka”. Ale nie zabrali.

Nieraz zabierałam Oskara do syna, żeby się razem pobawili. Braliśmy go nieraz na obiady. Sąsiadki wyprowadzały go na dwór, ale Aśka niechętnie się na to godziła. Sama z dzieckiem prawie nie wychodziła z domu. Ona ciągle mi mówiła, że chłopczyk jest niegrzeczny, że dokucza, a przecież dziecko potrzebuje zabawy – mówi kolejna sąsiadka.

– Pamiętam taki moment, że uderzony był paskiem. Z tego, co Aśka mi mówiła, zamiast w tyłek, dostał w twarz sprzączką. Od Artura. Były ślady na buzi. Wtedy mój mąż powiedział, że jeśli jeszcze raz coś takiego zrobi, to dostanie. Ją – Arturek też bił. Ile razy miała siniaka. Nieraz tam do niej pukałam, to otworzyć nie chciała. Chyba się wstydziła. Ale ostrzeżenia nie pomogły, więc sąsiedzi reagowali, jak potrafili.

– Kilka razy spuściliśmy mu manto za to bicie dziecka i Aśki. Nie było go tydzień, dwa. Później przychodził, przepraszał, obiecywał, że już nie będzie więcej tego robił. Robił.

Sekcja zwłok Oskara trwała 4 godziny.

– Czas jej przeprowadzenia był spowodowany stopniem komplikacji. Sekcję przeprowadzało dwóch bardzo dobrych biegłych. Te 4 godziny wynikały z konieczności dokładnego udokumentowania wszystkich obrażeń, m.in. ran oparzeniowych świadczących o zadawaniu bólu za pomocą narzędzi długich, wąskich, zakończonych kątem prostym – przypominających żelazko – mówi prokurator Piotr Grochulski prowadzący sprawę.

– Chłopczyk miał włosy bardzo rzadkie i delikatne. Miał miejsce uderzenia w głowę, i to dość mocne, bo stwierdzono pęknięcie kości czaszki wraz z wylewem krwi podtwardówkowym – również z cechami wchłaniania. Świadczy to o dawniejszym zadaniu tego urazu. Kiedy? Trudno powiedzieć przy tego typu wyniszczeniu dziecka. Oskar był bity zarówno po głowie, jak i po rękach, nogach i również w rejonie tułowia. Oczywiście występowały fragmenty skóry bez blizn, ale elementy ustalone przedstawiały dość makabryczny obraz. Naprawdę widziałem wiele sekcji, widziałem wiele zwłok, ale z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy w swoim życiu zawodowym – mówi prokurator Grochulski.

Czteroletni chłopiec w momencie śmierci ważył zaledwie 11 kg. Miał bardzo głęboką anemię.

Mówiliśmy pani z opieki

Dlaczego sąsiedzi z Sulejowskiej nie zgłosili przypadków bicia chociażby opiece społecznej?

– To nieprawda, że nie mówiliśmy – odpowiadają. – Kiedy opiekunka tu była, żona jej powiedziała, że takie rzeczy się dzieją. „Co to panią obchodzi” – taka była odpowiedź – mówi starszy mężczyzna, który Oskarka nieraz brał do siebie do domu, karmił.

– To była pani Ewa z opieki. Przecież jej mówiliśmy – potwierdza kobieta.

Pani Ewa – pracownica socjalna Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Piotrkowie – zaprzecza, żeby miała jakiekolwiek sygnały od sąsiadów.

– Gdyby takie były, na pewno zaraz odebralibyśmy im dziecko. Dla mnie to nie pierwszyzna – zabieraliśmy. Ale tu wszystko wyglądało tak normalnie. Kiedy ja przychodziłam do Joanny, konkubent jeszcze z nią nie mieszkał. Dziecko było zadbane, miało zabawki, książeczki. Matka brała je na kolana. Nigdy nie zauważyłam żadnych śladów bicia. Nigdy nie widziałam też tego Artura. Nie znam go – tłumaczy.

A później Joanna nie złożyła wniosku o zasiłek, więc opiekunka społeczna nie miała już obowiązku jej odwiedzać.

– Czasem spotykałam ich na ulicy, mówili, że wszystko jest w porządku. Niczego podejrzanego nie zauważyłam – tłumaczy pani Ewa z MOPR.

A gehenna Oskarka trwała dalej

A jak rączkę mu złamał, to powiedzieli, że z rowerka spadł. To było latem. Akurat na podwórku siedzieliśmy. Zanim oni zeszli z góry, to on tu stał z tą złamaną rączką i czekał. Nawet nie płakał – opowiadają sąsiedzi.

– Pół roku temu złamałem mu rękę – zeznał chłodnym tonem Artur podczas policyjnego przesłuchania.

Jaki był powód?

– On się pokłócił z córką mojej siostry o zupę... On chciał zjeść jej zupę, czy chciał więcej tej zupy. I chwyciłem go za rękę – mówi dalej Artur N.

– Pracuję w szpitalu. Widzę ich. Idą – on, ona i ta jego siostra. Prowadzą tego malutkiego za rączkę. Nie płakał. Taki był twardy.

– Bał się – wspomina lato ubiegłego roku jeden z sąsiadów z Sulejowskiej. – Przyklęknąłem i pytam się: „Oskarku, co się stało?” „Ten tata mnie uderzył.” A oni mi zaraz powiedzieli, że z rowerka spadł. Każdy myśli, że rzeczywiście mógł spaść. Dopiero teraz wychodzi, że dziecko prawdę mówiło – mężczyzna nie kryje wzburzenia.

Czy tego samego pytania nie mógł zadać lekarz, który opatrywał złamanie?

Przy łamaniu rączki była siostra Artura. Ma też małe dzieci, ale nie zareagowała. Nikomu nie powiedziała.

Oskar był także bity w obecności rodziców Artura. Ci także nie reagowali. Teraz wszyscy odmawiają składania zeznań, bo prawo im to gwarantuje. Czy sami poniosą jakąś karę?

– Może być poważny problem dowodowy, bo nie muszą składać zeznań – dowiadujemy się na policji.

Rączka Oskarka nigdy się nie zrosła.

– Dla mnie najbardziej drastycznym momentem było ujawnienie złamania kości ramieniowej, gdzie już zaczęły się tworzyć cechy tzw. stawu rzekomego, świadczące o tym, że od kilku miesięcy dziecko chodziło i było bite ze złamaniem tejże kości – mówi o wynikach autopsji prokurator Piotr Grochulski. – By zrosła się kość, człowiek musi być odpowiednio odżywiony. W sytuacji dziecka anemicznego, głodzonego i bitego, kość po prostu zrosnąć się nie mogła – dodaje.

Później – kiedy kolejna pani z opieki społecznej przyjdzie do rodziny – będzie się dziwić, że dziecko nie chce rysować.

Po wypadku z rączką Joanna i Artur bardzo szybko wyprowadzają się z Sulejowskiej (mieszkanie dotąd stoi puste, nadal zapisane na Joannę).

– Chyba się bali, że dowiemy się, co się naprawdę stało. Nikomu nie powiedzieli, gdzie się przenoszą. Artur pewnie bał się, że dostanie za swoje... Teraz już nikt nie słyszy.

Joanna i Artur w lipcu ubiegłego roku przeprowadzają się do wynajętego mieszkanka przy ulicy Piastowskiej. Stara kamienica, grube mury, a ich pokoik z kuchnią bez wygód na ostatnim piętrze, w łączniku między budynkami. Obok żadnego sąsiada. Ludzie z kamienicy prawie ich nie znają.

Miesiąc wcześniej – w czerwcu – rodzi im się wspólne dziecko (wówczas 9-miesięczny Kacperek; kiedy policja odbiera go rodzicom – jest zadbany, najedzony, nie ma żadnych śladów bicia).

Jedna z sąsiadek, z kamienicy obok, przypomina sobie jednak jeden incydent.

– Raz słyszałam przez okno w kuchni, jak się znęcali nad tym dzieckiem – mówi Agnieszka Borówka. – Wtedy do południa nie było mnie w domu, a ponieważ to było lato, okno od kuchni było otwarte, a oni dopiero co się wprowadzili. Kiedy wróciłam do domu, moja mama mi powiedziała, że chyba ta matka bije to dziecko, bo słyszała jakby odgłosy bicia klapkiem czy czymś takim. Słyszała też, jak krzyczy: „Zjesz czy nie!” I tak podobno przez cztery godziny.

– Kiedy mi to mama powiedziała, zwróciłam uwagę, zaczęłam obserwować ich okno. I wtedy usłyszałam, jak ten konkubent wręcz się wydarł do tego dziecka: „Przestaniesz ryczeć, bo jak ci przyp...!”

W tym momencie wychyliłam się przez okno i wrzasnęłam na nich:

 Będzie spokój czy nie?! Jak można w ten sposób? Gó...arstwo – nie jesteście warci, żeby mieć dzieci! Jak można się w ten sposób do dziecka zwracać? Jeżeli jeszcze raz się coś takiego powtórzy, to wezwę policję!

Ale to był jeden jedyny raz. Oni wtedy jeszcze firanek w oknie nie mieli, ale po tym incydencie zaraz założyli. Obserwowałam trochę to mieszkanie, ale już nic nie słyszałam. Od tego momentu była cisza, więc nie wiem, co dalej działo się z dzieckiem.

– Żałuję, że nie widziałam nie więcej, bo gdyby to się zdarzyło po raz drugi, na pewno zawiadomiłabym policję i opiekę społeczną. Znaliśmy ich tylko z widzenia – płacze.

Sama ma małe dzieci.

Czy naprawdę nikt niczego nie słyszy? Łatwo osądzić sąsiadów, współoskarżyć o tragedię, obarczyć odpowiedzialnością.

Spotkane w kamienicy przy ul. Piastowskiej kobiety płaczą. – Agnieszka Sonta z synem mieszkała pod nimi. – Oskarek w wakacje przychodził do nas pobawić się z synem (9 lat). Lubił się bawić, oglądać bajki, dopytywał o szczegóły. Chętnie jadł. Wolał kanapki z serem niż z wędliną, nawet pomagał mi je robić... – pani Agnieszka płacze.

Nigdy nie zauważyła żadnych siniaków ani ran. Może po przeprowadzce w nowe miejsce na jakiś czas odpuścili...

Oskarek nigdy nie protestował, kiedy matka lub Artur przychodzili po niego i zabierali na górę.

– Ale za którymś razem, kiedy spotkaliśmy Joannę na klatce schodowej, a syn chciał iść na górę po Oskara, żeby się z nim pobawić – matka zdecydowanie powiedziała, że Oskar nie przyjdzie – przypomina sobie pani Agnieszka. – Kiedy spytałam, dlaczego, usłyszałam: „a bo on tak dużo je, że aż mi wstyd, żeby tak u kogoś też prosić...”

Oskar nie przyszedł. Pomyślałam, że może matka nie życzy sobie, żeby do nas przychodził. Boże, może wtedy już coś się działo...

We wrześniu zaczęła się szkoła, mniej czasu na zabawę, a w październiku wyprowadziliśmy się do mamy na całą zimę, bo tu nie było czym grzać. Może gdybyśmy byli na miejscu, coś bym usłyszała...

Opieka znów przychodzi

Kiedy Joannie rodzi się drugie dziecko, razem z konkubentem znów starają się o zasiłek. Od lipca 2005 roku znów są pod „opieką” Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie.

Pani Wanda – terenowy pracownica socjalna – która przychodzi do nich na wywiad, nigdy niczego nie zauważa.

– Nie zauważyłam żadnych śladów znęcania się nad dzieckiem – mówi. – Dziecko w czasie moich wizyt zachowywało się spokojnie, nie było żadnych oznak, że dochodziło do znęcania się nad nim.

Sama zauważyłam tylko, że dziecko nie bawi się. Dziecko bardzo dużo jadło i siedziało przed telewizorem. Nigdy nie chciało bawić się zabawkami. Z chłopcem rozmawiałam. Odpowiadał na pytania, ale nie chciał malować, rysować.

Konkubent wychodził z dzieckiem na sanki. Nic nie wskazywało na to, że relacja między dzieckiem a konkubentem jest niewłaściwa.

Nikt nie pyta, dlaczego przenieśli się z Sulejowskiej, nikt nie zwraca się do sąsiadów.

– Z sąsiadami zaczynamy współpracę wtedy, jeżeli w środowisku są jakieś podejrzenia pracownika socjalnego, że rodzina nie sprawuje właściwie funkcji opiekuńczo-wychowawczych. Tu nie było żadnych podejrzeń – mówi Zofia Antoszczyk, kierownik Zespołu ds. Pomocy Środowiskom Rodzinnym MOPR.

– Wyglądali na normalną, tylko biedną rodzinę. Nie było alkoholu, nie było libacji. Nie było zgłoszeń od sąsiadów. Zgodnie z obowiązującymi zasadami pani Wanda powinna pojawić się u rodziny tylko raz, przeprowadzić wywiad, ustalić formę pomocy materialnej i to wszystko. Takich rodzin do odwiedzenia ma ponad sto. Ale czy to wszystko usprawiedliwia?

W końcu jednak pojawiają się jakieś wątpliwości. W grudniu pracownik socjalny zauważa jednak, że z dzieckiem jest coś nie tak. Matka twierdzi, że jest w stałym kontakcie z lekarzem rejonowym.

Pani z opieki i lekarz psychiatryczny. Wizytę wyznaczono na styczeń tego roku. Matka nawet nie oponowała, ale do lekarza z Oskarkiem poszedł Artur.

Lekarz psychiatra Urszula Misztela też nie zauważa niczego, co by kazało natychmiast reagować. O wizycie opowiadać nie chce. Obowiązuje ją tajemnica lekarska (tylko komu trzeba jej teraz dochować?). Wiadomo, że zleca kolejne badania, po których ma postawić diagnozę. Informuje o tym pomoc społeczną. Ale dalszego leczenia już nie będzie.

Jeszcze w przeddzień tragicznej nocy pani Wanda z MOPR puka do drzwi Joanny i Artura. Nikt nie odpowiada, więc zostawia kartkę, by skontaktowano się z nią w sprawie badań dziecka.

Prawdopodobnie już wtedy Oskarek kona za drzwiami.

W śledztwie Artur N. opowiada, że dwa dni wcześniej uderzył mocno w brzuch chłopca i od tej pory mały czuł się coraz gorzej.

Nic nie dało się zrobić

W ubiegły czwartek (2 marca) około godziny piątej dziesięć rano dyspozytor pogotowia odbiera zgłoszenie mężczyzny dzwoniącego z budki telefonicznej, przedstawiającego się jako Czajkowski.

 W mieszkaniu przy Piastowskiej umiera dziecko. Potrzebuje pomocy. Ma 4 lata.

Kiedy pogotowie przyjeżdża do kamienicy przy Piastowskiej, Oskarek już nie żyje. Próby reanimacji kończą się fiaskiem.

Matka chłopca przygląda się wszystkiemu, ale nie rozpacza, nie płacze.

W domu jest jeszcze jedno dziecko — 9-miesięczny Kacper, syn Artura i Joanny.

Kiedy zjawia się policja, Joanna twierdzi, że konkubenta nie było u niej już półtora miesiąca. Podaje jego nazwisko.

Policjanci niemal natychmiast zatrzymują go w okolicach miejsca zamieszkania. Po męskiej rozmowie Artur N. przyznaje się do wszystkiego — także do tego, że to on zadzwonił po pogotowie, podając fałszywe nazwisko.

Oskarek ma na ciele liczne obrażenia — stare i nowe. Olbrzymia rana podbródka — widać kości szczęki — może mieć ze trzy dni. To podczas zadawania tego ciosu Artur N. wybił chłopcu ząbki.

Początkowo obydwoje wyjaśniają, że chłopiec upadł na grzejnik. Bezpośrednią przyczyną zgonu chłopca okazuje się jednak zabójczy cios w brzuch zadany dziecku przez Artura N.

Dlaczego? – Denerwował mnie, że ostatnio sikał w łóżko i w majtki – powie podczas śledztwa bez emocji.

Zgon chłopca nastąpił w wyniku ciężkiego urazu nerek (oderwania) i licznych urazów wewnętrznych.

Matka, pytana, dlaczego nie broniła dziecka, dlaczego nikogo nie zawiadomiła, odpowiada:

 – Bałam się, że wszystko będzie na mnie.

Sąd w Piotrkowie aresztował na trzy miesiące 25-letniego Artura N., któremu prokuratura postawiła zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem czteroletniego Oskara, dziecka swojej konkubiny.

Także na trzy miesiące trafiła do aresztu 24-letnia Joanna M., matka chłopca, której zarzucono nakłanianie do zabójstwa dziecka.

Obojgu zarzucono również wielomiesięczne okrutne znęcanie się nad chłopcem, który zmarł w ubiegły czwartek rano.

Grozi im kara od 12 lat do dożywotniego więzienia.

Przez ponad rok nikt nie zauważył, że obok trwa przerażający dramat małego chłopca. Nie zauważyli lekarze, pracownicy opieki społecznej, sąsiedzi.

Kto nie widział rzeczywiście, kto nie wiedział, jak skutecznie zareagować, a komu się po prostu nie chciało.

Te przerażające pytania — warte życie 4-letniego Oskarka — pozostaną z nami jak dręczący wyrzut sumienia.

Czy nas wszystkich czegoś nauczą?

Reklama

Podsumowanie

    reklama

    Komentarze 37

    reklama

    Dla Ciebie

    4°C

    Pogoda

    Kontakt

    Radio