Atrybuty kobiecości
Ewa dziś ma 49 lat. Jest kobietą niesamowicie życiowo zaradną. Opowiedziała nam swoją historię podczas rozmowy telefonicznej.
- To było w 1998 roku. Miałam 32 lata. Zaczęło się od guzka w piersi. Pojechałam do domu na wakacje do mamy i od razu wiedziałam, że będzie źle. Standardowo USG, biopsja cienkoigłowa. Z wynikiem lekarze przyszli we dwoje. Ukucnęli obok mnie i padło „To nowotwór” - wspomina Ewa. - Kazali mi znaleźć doktora. Dobra, pomyślałam. Wróciłam do domu i zaczęłam obdzwaniać przychodnie. Nie mogłam znaleźć tego lekarza, którego mi polecili. Okazało się, że był z Wielunia. Chyba wtedy częściowo to do mnie dotarło, rozpłakałam się. Wiedziałam, że ja muszę do niego już, teraz, a jego nie ma. Całkowicie rozwalił mnie bukiet margaretek od koleżanek, kiedy przyszły mnie odwiedzić w szpitalu.
Jak kobieta reaguje na utratę tego co w pewnym sensie stanowi o jej kobiecości? - Usunięto mi pierś. Dwa tygodnie pobytu w szpitalu. Później jeździłam przez listopad i grudzień na ściąganie takiego płynu chłonki. Ściągano mi to igłą spod pachy, bo z piersią usuwa się węzły chłonne i ten płyn nie ma jak odpływać. Po operacji patrzysz, nie ma piersi, ale ja byłam świadoma, że po pięciu latach pójdę na operację plastyczną. Komfortowe to nie jest. Wiesz, że proteza nie będzie się układała tak, jak wcześniej pierś – wspomina Ewa.
Po chemii
Jak to było po pierwszej chemioterapii? - Dojechałam do domu i zaczęły się wymioty. Najgorzej było rano. Na początku nie wiesz, o co chodzi. Przy trzeciej miałam dość już kiedy pielęgniarka otwierała strzykawkę. Ten zapach odrzuca. - To nie boli, to męczy. Potem nie możesz jeść denerwują cię wszystkie zapachy, smaki - tłumaczy Ewa.
Mówi się, że chory jest tak zapatrzony w swoje cierpienie, że reaguje bardzo egoistycznie, co zresztą w przypadku takiej sytuacji dziwić nie może. - To zależy. Jeśli jesteś w szpitalu, to między sobą pacjentki sobie pomagamy. Podwoziłyśmy się na chemię. Gorzej reaguje się na ludzi z zewnątrz - opowiada 49-latka.
Zawsze byłam silna baba
Kiedy Ewa zachorowała, mieszkała w Zduńskiej Woli, pracowała w szwalni, gdzie szyli bieliznę dla włoskiej firmy. Wszystkich bliskich miała w maleńkim miasteczku w Bieszczadach. W trakcie choroby musiała wrócić do domu rodzinnego.
Jak ważne jest wsparcie bliskich? - Ja myślałam, że dam sobie radę. Zawsze byłam silna baba. Dotarło do mnie, że niepotrzebnie się sama męczyłam. Dopóki nikogo przy sobie nie miałam, to się męczyłam. Potem, kiedy wróciłam do mamy i Zbyszka, było już znacznie łatwiej. Byli przy mnie każdego dnia w szpitalu. I o to chodzi. Potrzebujesz pomocy przy głupim zakładaniu skarpet, pójściu do kibla.
W przypadku Ewy rak wrócił jak bumerang... - Podczas choroby dostałam zaproszenie na badanie genetyczne. Mutacja genu BRCA1, który mam, w dalszej kolejności atakuje narządy rodne. Nie poszłam – opowiada. To był duży błąd. - Gdybym wtedy się przebadała, pewnie poszłabym na operację usunięcie narządów rodnych. I nie przechodziłabym tego drugi raz – dodaje. - Nawrót według specjalistów następuje w ciągu 5 lat. U mnie to było po 10 latach. Wtedy to jest nowa choroba.
Trzeba zaznaczyć, że obecność tej mutacji genu nie zawsze musi powodować chorobę nowotworową. Dlatego też test wykrywający powinna zrobić każda kobieta powyżej 25 roku życia, u której w rodzinie wystąpił chociażby jeden przypadek raka piersi lub jajnika. Jeżeli jest się w grupie ryzyka, test można wykonać za darmo. W innym przypadku to koszt około 300 zł. Do analizy pobiera się próbkę krwi.
Nie tylko kobiety
Z Markiem spotykamy się w jego biurze. To pogodny mężczyzna w sile wieku.
Jak to się zaczęło? - Przyjechała koleżanka tak jak ty teraz. To ona zasugerowała, że może mam chorobę wątroby lub płuc ze względu na podkrążone oczy. Powiedziałem jej, że mam takie zawsze. Naciskała. Zresztą żona też, nawet bardziej. - uśmiecha się Marek. - Zgodziłem się, by zrobić kontrolne prześwietlenie płuc. Trzeba było wziąć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu. Zapytał, po co mi to. Powiedziałem, że palę i warto byłoby zrobić. Lekarz machnął ręką, stwierdził, że przy takich papierosach nie warto. Roentgen wykazał, że mam guza 8,6 cm na lewym płucu. Do mnie to długo nie docierało.
Dalsze badania to tomografia, oczywiście prywatnie, bo państwowo długo trzeba czekać. Po diagnozie przeszedł operację w szpitalu w Tuszynku, po 10 dniach. - Lekarz zapytał, ile czasu potrzebuje, by załatwić zaległe sprawy. Nie docierało wtedy do mnie, o czym on mówi. Cały czas tłumaczyłem sobie, że może przywlokłem to coś z egzotycznych krajów – mówi Marek. - Od nikogo nie usłyszałem: „Zostało panu tyle, czy tyle miesięcy, lat życia”.
"Ale się pan opier..."
Najgorsza trauma? Sześć tygodni po usunięciu guza. - Dostawałem bardzo silną chemię. Ja po chemii nie wymiotowałem. Po siedmiu dniach, kiedy się obudziłem, poduszka była pełna włosów. Pochylam się nad umywalką, a tam włosy – wspomina mężczyzna. - Do końca walczyłem, by ich nie ścinać. Najgorsza była reakcja niektórych ludzi. „Ale się pan opier...” rzuciła jedna kobieta. - Markowi drży głos. - Powiedziałem jej, żeby się zastanowiła, co mówi.
Nawrót choroby nastąpił po 3 miesiącach. - Jak zobaczyłem drugi wynik tomografii, to się załamałem. Wznowa jest w tym samym organie, tylko w innym miejscu. Drugi raz chemię przechodziłem gorzej. Najtrudniej radioterapię, byłem sam w Centrum Onkologii. Tutaj była ze mną rodzina. Kiedy nie masz co robić, cały czas myślisz o chorobie, to wykańcza. Z niektórymi chorymi spotykałem się na drugiej chemii... Znajomi w szpitalu układali sobie od nowa życie i planowali, co gdyby... - Marek zawiesza głos. - Padały teksty typu „dobrze by było, gdybym dożył do maja, żeby żona miała po mnie emeryturę”. Rodzinom się o tych myślach nie mówi. Myślę, że u mnie również rodzina najtrudniej to zniosła. Oni byli w pełni świadomi. Syn miał wtedy maturę.
Kiedyś się na raka umierało
W czasie chemii nie odbierał telefonu. Kiedy ktoś dzwonił, oddawał telefon żonie. Każdy chce wiedzieć, ale pytania, jak się czujesz w tym momencie są głupie. - Co ja mam powiedzieć takiej osobie? - pyta Marek. - Najgorzej jest ze starszymi osobami. Nie rozumieją, że wiele w leczeniu i diagnostyce się zmieniło. Żyją stereotypami sprzed wielu lat. Myślą, że rak to wyrok. Kiedyś się raka nie diagnozowała, kiedyś się na raka umierało. Ja jakby nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy. Przychodziły takie myśli, że może się nie obudzę, że to może być za miesiąc...
Drugi guz był nieoperacyjny. Pani profesor zapytała, czy był na naświetlaniach. Powiedział, że nie. "To pan będzie" – padło. - Ważne, by trafić do dobrej kliniki, takiej, gdzie zaopiekują się tobą kompleksowo. Wraz ze wsparciem psychologicznym – kontynuuje. - Trzeba mieć świadomość konieczności zrobienia porządnych badań diagnostycznych - podkreśla Marek. - Niewiele osób wie o badaniach takich jak PET (Pozytonowa Tomografia Emisyjna - przyp. red.). Skanuje to część organizmu i precyzyjnie można określić, w jakim stanie są narządy. Nie każdy rodzaj raka wychodzi z krwi. Teraz każdą infekcję w zasadzie przechodzę gorzej niż przed chorobą. Jestem wtedy bardzo osłabiony. Zapalenie płuc na przykład byłoby dla mnie sporym zagrożeniem.
Dziś rak to nie wyrok skazujący
Nasi rozmówcy oboje podkreślają, że najistotniejsze jest szybkie wykrycie „niechcianego lokatora”, czyli komórek rakowych w organizmie. Na drugim miejscu w walce z nowotworem sytuują siłę psychiki oraz wsparcie rodziny. Podstawą jest oczywiście właściwe leczenie. Zarówno Ewa, jak i Marek zapytani o wiarę stwierdzili, że to przeżycie było im do czegoś potrzebne. Nie stracili wiary. Są wdzięczni za każdy dany im dzień życia.
Małgorzata Wawrzyniak
(na prośbę jednego z bohaterów jego imię zostało zmienione)