– Jak to się stało, że Piotrków Trybunalski znalazł się w komedii „Listy do M. 3”?
Mariusz Kuczewski: – Myśleliśmy o tym, jak w kolejnej części „Listów…” odejść trochę od tego zamknięcia akcji w Warszawie. Do tej pory bohaterowie byli w Warszawie i dużo czasu spędzali w centrum handlowym więc chcieliśmy dać im trochę oddechu, poszerzyć miejsce akcji. Początkowo pomyśleliśmy o wprowadzeniu do fabuły jakiegoś innego miasta czy miasteczka. Trzeba było je skonkretyzować. Jakieś dwa lata temu byłem na ślubie i weselu przyjaciela, które odbywało się w Piotrkowie i miałem okazję zobaczyć jak wygląda Piotrków. Wcześniej kilka razy w Piotrkowie byłem, ale zwykle przejazdem. Zresztą teraz to jest zupełnie inne miasto niż to, które zapamiętałem. Teraz Piotrków jest odnowiony. Jest tutaj ten przepiękny Rynek. Dlatego przystępując do realizacji filmu z ekipą pomyśleliśmy dlaczego nie Piotrków. Oczywiście nie jesteśmy pierwsi, wcześniej wybitniejsi od nas zdecydowali się na kręcenie w Piotrkowie. Większość polskich reżyserów ma na koncie filmy, które zahaczały o Piotrków, gdzie Piotrków przed kamerą był Piotrkowem lub, co częstsze, innym miastem. Dlatego też wybór Piotrkowa był niejako naturalny. Poza tym położenie Piotrkowa też miało tu znaczenie – nie musieliśmy przewozić całej ekipy, gdzieś na drugi koniec Polski.
– I w ten oto sposób Piotrków stał się miejscem zamieszkania ojca filmowego Mikołaja Mela…
– Tak. Okazuje się, że tatuś, obrzympała, to równie wyrazista postać co syn, i mieszka w Piotrkowie.
– Trudno jest napisać taką trzecią część, będącą kontynuacją dwóch poprzednich kinowych hitów? Czy jest jakaś presja – na przykład oczekiwania widowni lub producenta, własnych chęci na stworzenie czegoś nowego? Towarzyszy temu strach, że braknie pomysłów?
– Pomysłów to braknie zawsze. Pomysł jest najcenniejszy w tej pracy. Czy trudno się pisze…? Trudno kontynuuje się niektóre historie, które wydawało się, że są zamknięte, o których się myśli, że już nic nowego nie może się zdarzyć. I to jest trudne, ale z drugiej strony łatwe, bo nie musimy się już skupiać na charakterystykach postaci, co jest zawsze kłopotliwe przy tworzeniu scenariusza, kiedy trzeba wymyślić bohaterów. Oczywiście pojawiają się też nowi bohaterowie, ale w kontynuacji mamy ułatwienie, bo w większości już znamy postacie, wiemy jaki ten nasz bohater jest, jak by się zachował w jakieś sytuacji. Nawet widzów można spytać, jakby się zachował Mel w konkretnej sytuacji i oni będą wiedzieć, bo już znają tę postać. Już ją poznali w poprzednich częściach. I to nam bardzo ułatwia pracę. Najgorzej jest, gdy wprowadzamy nowego bohatera. Wtedy zawsze pojawiają się pytanie jaki jest ten bohater. Można mu nadać cechy dowolne, ale muszą być one użyteczne względem historii, jaką chcemy opowiedzieć. Dlatego pisząc kolejną część jest i trudno i łatwo. Oczekiwania widowni na pewno są olbrzymie, ale o tym staram się nie myśleć. Wyłączam ze świadomości to, że poprzednie części „Listów…” odniosły sukces, że widziały je miliony widzów i każdy z nich ma pomysł na to jak powinny przebiegać dalsze losy naszych bohaterów.
– To zachowanie publiczności też świadczy o tym, że „Listy do M.” urzekły Polaków…
– Staramy się z ekipą robić wszystko, co w naszej mocy, by urzekały dalej. To są jednak historie z naszego życia, bo przecież opowiadamy o takich prostych rzeczach jak miłość, przyjaźń, rodzina, trudne relacje ojca z synem czy syna z ojcem, opowiadamy o chorobach, o samotności, o tęsknocie, czyli o tym wszystkim, co mamy wokół, a jednocześnie każdy z nas spędza lub stara się spędzać Wigilię z rodziną. I każdy z nas czasami liczy no coś takiego, że jakiś cud się wydarzy.
– Jak długo trwały prace nad scenariuszem tej trzeciej części „Listów do M.”?
– Długo. Ponad rok.
– Powiedziałeś mi, że zaczęliście kręcić w lutym, a prace nad scenariuszem trwały do stycznia…
– Oj to nawet w czasie zdjęć robiliśmy jakieś poprawki w scenariuszu. Była nawet taka sytuacja, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu, gdzie robiłem poprawki do scenariusza już po zdjęciach. Były na montażu jakieś sytuacje, gdzie trzeba było dopisać jakimś postaciom z tła, z drugiego i trzeciego planu, jakieś dodatkowe wypowiedzi, które następnie były dogrywane w studiu dźwiękowym. W związku z tym prace nad scenariuszem de facto skończyłem po zdjęciach, czyli w marcu. Ale wiadomo, że tak od stycznia to były pojedyncze sytuacje. Scenariusz został skierowany do produkcji rzeczywiście w styczniu. Łącznie było 12 wersji scenariusza z dialogami, a jeszcze wcześniej były tzw. treatment’y, czyli takie skrócone wstępne wersje. Kiedy mówię o tych wersjach to nie jest tak, że to był cały scenariusz na nowo napisany, tylko scenariusz z wprowadzonymi zmianami w poszczególnych wątkach. Jeden wątek wypadł, doszedł nowy… itd.
– Która para bohaterów „Listów…” jest twoją ulubioną?
– Zdecydowanie Agnieszka Dygant i Piotr Adamczyk, czyli filmowi Karina i Szczepan. Bawią mnie… choć to głupio powiedziane, bo sam to wymyślam, a później na tym się bawię, ale oni wprowadzają taką energię, to są tak cudowni aktorzy, że ta ich energia wypływa z ekranu. Oni zawsze dodadzą coś od siebie, na co ja bym nie wpadł, i to jest świetne. Także uwielbiam dla nich pisać i uwielbiam sposób, w jaki oni wchodzą między sobą w interakcję. Świetny jest Tomasz Karolak z Mateuszem Winkiem (odtwórca roli Kazika, synek Mela; przyp. aut.), ale na pierwszym miejscu jest Dygant i Adamczyk.
– Na zakończenie chciałam cię zapytać, czy jako scenarzysta bywasz na planie, gdy jest realizowany już film? Czy też reżyser cię na plan nie wpuszcza, bo boi się, że zburzysz mu jego wizję fabuły?
– Reżyser owszem ma dużą władzę, ale chyba nie aż tak dużą, żeby mnie nie dopuścić do planu (śmiech). Na plan mogę przyjść w każdej chwili, kiedy tylko chcę, czasami rzeczywiście się zjawiam, ale sam też jestem reżyserem i przyznam, że nie bardzo bym chciał czuć oddech scenarzysty na swoich plecach, kiedy realizuję jakieś sceny, bo to rozprasza. Dlatego staram się nie za często zjawiać na planie, a już na pewno nie pozwalam sobie na to, żeby dawać jakieś uwagi reżyserowi. Nawet jak widzę, że coś jest źle to niestety, to jest już rola reżysera, żeby to zepsuć. Mówi się: pisz scenariusz jak najlepiej, bo każdy kto przyjdzie po tobie będzie go tylko psuł. Tak więc reżyser jest tym jednym z ostatnich, później jest jeszcze montażysta. Do kin, zapewniam Państwa, trafia scenariusz zepsuty. Dużo lepszy jest w formie wyjściowej. Oczywiście żartuję, bo reżyserzy też bardzo dużo od siebie wnoszą. Ale dla nas scenarzystów to jest to takie ciężkie, że oddajemy coś, na co nie mamy już wpływu.
– Czego należy życzyć twórcom filmowym dosłownie tuż przed premierą ich dzieła?
– Chyba generalnie życzy się więcej czasu wolnego, relaksu i wszystkiego najlepszego, a przy „Listach…” to jeszcze Wesołych Świąt.
– Czyli życzymy wszystkim Wesołych Świąt, dobrej zabawy i sobie, czyli publiczności, czwartej części „Listów do M.”.
– Tak (śmiech).
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agawa
Foto: YoAnna