W piątek, 11 marca, w restauracji GulJana w Piotrkowie koncert zagrał Zbigniew Wodecki. Muzyk i wokalista, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, podczas trwającego ponad półtorej godziny występu zaprezentował swoje największe przeboje. Były wśród nich między innymi „Zacznij od Bacha”, „Oczarowanie”, „Ten kraj”, „Znajdziesz mnie znowu”, „Pszczółka Maja” i „Chałupy”. Z artystą, nominowanym dwukrotnie do statuetki Fryderyk 2016 za płytę „1976: A Space Oddysey” nagraną wspólnie z Mitch & Mitch Choir” i utwór „Rzuć to wszystko co złe”, rozmawialiśmy przed koncertem.
- Panie Zbigniewie czy pan zaczyna dzień od Bacha?
Zbigniew Wodecki: Nie. Od polityki (śmiech). Włączam sobie politykę w telewizji, bo to strasznie podnosi mi adrenalinę i strasznie mnie kręci. Filmy, wiadomo wszystkie jakoś muszą się kończyć, a im ciekawszy film, tym się głupiej kończy. To już taka reguła. Czytać niestety nie mogę, bo nie mam okularów do czytania, a to źle wpływa na moje oczy. W związku z tym puszczam sobie te programy, gdzie politycy nadają… Boże ja oni nadają!… to jest czad (śmiech). Naprawdę fantastycznie nadają. Od tego zaczynam dzień. Jestem „telemanem”. Oczywiście był jeszcze kompozytor Teleman.
- Przyzna pan, że jest pan ikoną, swoistą marką na polskim rynku muzycznym…
- Ale dobrą mam nadzieję?
- Bardzo dobrą. Nie znam nikogo, kto by nie kojarzył Zbigniewa Wodeckiego i kto by nie potrafił zaśpiewać pana kilku, nie jednego, kilku utworów. I wbrew pozorom nie jest to tylko „Pszczółka Maja”…
- Rzeczywiście bywa tak, że na koncertach ludzie krzyczą bym zaśpiewał „Z tobą chcę oglądać świat” albo „Zacznij od Bacha” lub „Izoldę”. To bardzo, bardzo miłe. Długo trwało zanim się dobiłem do tego, bo przecież lata już śpiewam. Nie wiem jakim cudem udało mi się utrzymać na powierzchni mętnej wody show-biznesu, ale niech sobie tak już zostanie. Może tak się dzieje dlatego, że nigdy nie miałem parcia aby być piosenkarzem. Właściwie nigdy nie byłem piosenkarzem. Raczej zawsze byłem takim facetem co to gra na skrzypcach i nudzi i śpiewa. Sam sobie pisałem te utwory, nikt długo nie wiedział, że to są moje kompozycje. Tak, jak nikt nie wiedział, że ja je też zaaranżowałem. Ludzie długi czas sądzili, że ja śpiewam tylko „Pszczółkę Maję” i „Chałupy”. Na listach przebojów też właściwie mnie nie było. W dalszym ciągu mnie nie ma, choć ostatnio w tej materii nieco się ruszyło, gdy Mitch & Mitch znaleźli moją płytę sprzed 40 lat, która wtedy nie miała targetu, a teraz jak się okazało ma ów target.
- To chyba jest fenomen w muzyce, zwłaszcza rozrywkowej, że płyta, która została wydana przed 40 laty, w roku swej premiery nie stała się hitem, a została nim kiedy po kilku dekadach „odkryli” ją na nowo młodzi ludzie, których większości, gdy płyta wychodziła, nie było jeszcze na świecie… Nagrana na nowo w wersji live stała się wielkim hitem ubiegłego roku…
- Ta płyta nie odniosła sukcesu, bo nikt jej nie chciał wtedy lansować. Ona nie miała prawa w ogóle zaistnieć. Nie wiem na czym to polega. Może wtedy był inny rodzaj muzykalności. Podejrzewam, o czym już parę razy mówiłem, że może w owym czasie był taki boom muzyki gitarowej – Beatlesi, Rolling Stonsi, potem Animalsi, u nas No To Co, Czerwone Gitary, Skaldowie… itd. – i ta muzyka gitarowa opanowywała wtedy wszystkie festiwale. A muzyka, której ja się uczyłem, i która mnie się podobała i podoba do tej pory, powiem nie skromnie, to muzyka, którą trzeba umieć słuchać. Trzeba się jej nauczyć słuchać, by ją polubić. To jest jak z potrawą. Jak już raz się w czymś zasmakujesz to później ci tego brakuje. Trudno cały czas śpiewać ludziom piosenki, które śpiewa się przy ognisku. W szkole muzycznej za moich czasów słuchaliśmy Herbie Hancock’a, Otis’a Reddinga, Jamesa Browna na falach tych stacji radiowych, które były wtedy zakazane – „Wolna Europa” czy Luksemburg. Tam puszczali muzykę big-bend’ową i to nie był tylko jazz. Przecież Frank Sinatra nie śpiewał jazzu. To była muzyka rozrywkowa. Później pojawił się jeszcze Burt Bacharach, który pisał naprawdę dobre kawałki. Ta muzyka do dziś jest świetna… Na tym wychowywałem. W związku z tym parę numerów na tej mojej pierwszej płycie jest właśnie takich. To nie są piosenki sensu stricte. Ja ich nie uważam za piosenki. To raczej utworki muzyczne. (…) Może na tym polega ich dzisiejszy sukces, że po latach są one nadal aktualne. Ja je śpiewam i nie martwię się tym, że one mają już 20 czy 30 lat.
- Mówił pan, że dorastając słuchał między innymi Herbie Hancock’a, czy nie uważa pan, biorąc pod uwagę to, co serwują nam obecnie rozgłośnie radiowe, że dawniej było lepiej? Lepiej jeśli chodzi o rozwój muzyczny?
- Było. Bo wtedy rzeczywiście był rozwój muzyczny. Dziś piosenka służy głównie po to, by przerywać reklamę. Piosenki nagrywa się z automatu, naciska się guzik i jest, bo są gotowe programy, nawet w instrumentach, które kupuje się dla dzieci. Parę funkcji można zmienić, dołożyć więcej lub mniej beatów i już jest numer. Teraz piosenki są po to, by je oglądać. Kiedyś były po to, by ich słuchać. Teraz musi być dym, efekt, ale mówię to z całym szacunkiem do osób, które to wymyślają, bo to bardzo pięknie wygląda. Weźmy choćby taką Eurowizję. Choć i oni już powoli zaczynają szukać muzyki, bo im się skończyło epatowanie ludzi możliwościami technicznymi. Owszem one są rewelacyjne – te wszystkie zjazdy, najazdy kamer, światła, lasery, kobiety… Ale co z tego, jeśli oglądasz piosenkę i ona jest super, ale jak tylko wyłączą ci obraz to nagle się okazuje, że jest ona praktycznie o niczym… Bez obrazka nie ma utworu. Kiedyś nie było obrazków. Paliło się świeczkę, nie było prądu czy komputera, zasiadało się do fortepianu i można było grać. Dziś nie ma prądu, nie ma grania.
- Gdyby pan nie był muzykiem, instrumentalistą, wokalistą to kim by pan był? Kim byłby dziś Zbigniew Wodecki, gdyby w wieku 5 lat nie zaczął swej przygody z muzyką?
- Oj bieda by była, bieda. Chyba bym siedział teraz w kryminale (śmiech). Bo myśmy tak rozrabiali, jak byłem mały… Wychowywałem się przy lotnisku w Krakowie. Koledzy grali w piłkę, mieliśmy bandy, proch dymny robiłem, łuki, strzały, kradliśmy zawory z samolotów, przepiłowywaliśmy kłódki w nocy do hangarów. Wyszumiałem się więc za młodu. Koledzy szumieli dalej, a ja musiałem iść do szkoły muzycznej ćwiczyć. Urodziłem się w Krakowie w takiej, a nie innej rodzinie. Mało tego, w Krakowie w tym czasie była taka oaza cyganerii – Jama Michalikowa, Jaszczury, Piwnica pod Baranami. Ludzie, z którymi miałem kontakt to było właśnie takie środowisko. Jak byłem w szkole muzycznej i usiłowałem grać jazz (także grałem różne chałtury w Feniksie, w domu kolejarza w teatrze brałem zastępstwa na kontrabasie, na perkusji grałem na Sylwestra, nagrywałem też trochę muzyki do teatrów, jako skrzypek) przyszedł do mnie facet w prochowcu. Powiedział mi: - Słuchaj, bo my szukamy skrzypka i wiolonczelisty, bo zakładamy zespół i „Anawa” będzie się on nazywał. Może byś do nas dołączył? Odpowiedziałem: - Dobra. I wziąłem koleżankę Anię Wójtowicz i pojechaliśmy z nim. Ten facet się nazywał Marek Grechuta tylko wtedy nie był jeszcze tym Grechutą, a studentem architektury. Zrobiliśmy razem program, pojechaliśmy do Opola, Marek wygrał, nagrał płytę „Anawa”, na której grałem, i na okładce której też jestem. Taki chudy w okularach to ja. Później była Ewa Demarczyk i Piwnica pod Baranami. Ona jeździła po świecie. Była gwiazdą, która rzucała na kolana, jak Edith Piaf. I ja z nią zacząłem grać. I z Polski wyjeżdżałem z nią z koncertami na Zachód, w czasach komuny, gdzie właściwie to można było tylko do NRD wyjechać po czajnik z gwizdkiem. Dzięki temu, że byłem w Krakowie, w takim środowisku, że cała rodzina, począwszy od ojca na siostrach kończąc, to muzycy, wraz ze wspomnianą Ewą Demarczyk, zacząłem jeździć do takich miast jak Genewa, Paryż, Zurich, Wiedeń, Londyn, poleciałem na Kubę. Gdzie w tamtych czasach ja bym tam się znalazł, gdybym nie grał na skrzypcach...
Na dalszą część wywiadu zapraszamy w niedzielę, 13 marca, do radia Strefa FM między godziną 9 a 15.
Rozmawiali: Agawa i Paweł Kwiatkowski
Foto: Adam Staśkiewicz