Powiat opoczyński, gmina Żarnów, maleńka wioska skryta wśród pól i lasów. Mówi się o niej: Tu wrony mają pętlę, bociany zwracają a psy d… szczekają, ksiądz z karabinem chodzi po kolędzie. I taka się może zdawać: siedem zamieszkanych domów, siedem podwórek, siedem studni. I sześć rodzin. Sześć rodzin? Tak. Moja chałupa stoi opuszczona przez większą część roku. A zatem liczba „7” nie może dać szczęścia.
Wyobraź sobie coś pomiędzy skansenem a budowlanym szaleństwem. Pomiędzy wspomnieniem wakacji u rodziny na wsi a pędem ku cywilizacji. Pomiędzy marzeniem i rozczarowaniem. Co otrzymasz? Na jednym placu dom z pustaków typu „mały blok” i drewnianą chatę, dołóż do tego podwórko przedzielone na pół, gdzie jedna część jest z kostki brukowej, druga – posypana piaskiem; jedna część wygląda jak ulica Słowackiego w Piotrkowie, druga jest pełna kur, kup, psów, kotów, kurzu, rozmaitych sprzętów, żywcem wyjęta z początków minionego wieku. I to jest ta lepsza wersja zagrody, mimo podziału.
Są podwórka inne. Eternit na budynkach dla zwierząt i dachówka z marketu na domu mieszkalnym. „Tradycyjna” obora, czyli krowy unurzane we własnych odchodach. Stada kur, kaczek, królików, kotów, psów, myszy, czego tam jeszcze chcecie, na jednym placu. Żyje toto sobie jak chce, kiedy chce i, o ile może, razem. Taki gatunkowy tygiel. No i żyją, rozmnażają się, rosną czasem, czasem nie. Czasem chorują i umierają. Weterynarz przyjeżdża tu raz na ruski rok, szczepi psy i to chyba koniec powinności tego „człowieka”. Nie sądzę, by było inaczej od czasów, kiedy byłam dzieckiem i tu mieszkałam: jedna igła, 20 psów i „szczepionka”. Podobno na wściekliznę. Dla psów. Krowy i inne bydlątka, wiadomo, ewidencjonowane, szczepienia mają, kolczykowane, w miarę zadbane, bo UE, BSE, itd. -wiadomo – pieniądze, mleko, mięso, skóry, etc, etc.
A koty? Gdzie są w tej, pożal się Boże, „hierarchii”? Są w ogóle ujęte jako istota wymagająca opieki medycznej, szczepień, kontroli? Uwagi w ogóle??? Owszem, są ujęte. Jako zwierzyna łowna. Łapać myszy i inne szkodniki. Nie narzucać się, nie wchodzić do domu, nie srać po kątach, nie kocić się w obejściu, nie przeszkadzać. Przyjść na mleko i wymiatać. Jak są młode, przyprowadzić w niewielkiej ilości. Jak się okaże, że kotka urodziła, można rozwalić miot o ścianę, można utopić, można zakopać, można wynieść do lasu. Bardziej „wrażliwym” pozostaje wynajęcie sąsiada, który za butelkę wina zrobi to za nas. Takie to proste, prawda? Słowo „sterylizacja” nie istnieje.
Cóż, na szczęście dla siebie i dla okolicy, spotkał mnie łagodniejszy przypadek ograniczenia liczby kotów na wsi. Ale od początku, bo wstęp już wieje dłużyzną.
Jak co roku w okresie wakacyjnym, udałam się na moją wieś. Trochę wypoczynku, trochę pracy, trochę bumelanctwa po okolicy. Przypadkowe spotkanie z panem M. Rozmowa o życiu i okolicznościach. Sam zaczął opowiadać, że ma dużo przychówku i nie wie, co zrobić. Psy mu chorowały, padły, prawdopodobnie zatrucie, gospodarka duża, rąk do pracy zawsze brakuje, ciężko upilnować to wszystko. Ma małe koty, nie ma co z nimi zrobić, są trochę nieufne, matka całkiem zdziczała, nie widzi rozwiązania. Pyta, czy wezmę, czy pomogę, bo ładne, bo w mieście większe szanse, że znajdą dom, a tu nie ma kto się nimi zająć. Mówię, że obejrzę, zobaczę, zastanowimy się, coś się poradzi i jak się da, wezmę. Żal mi ich, bo wiem doskonale jak wygląda ich sytuacja: urodzone gdzieś w sąsieku lub w lesie, jak matka dzika to pewnie późno się pokazały, jak się pokazały i zobaczyły tę arkę Noego i psy na podwórku, to.. wiadomo.
Kotki obejrzałam, dostarczono mi je w… klatce na gołębie pełnej odchodów i pierza. Ładne, skubane: szylkretka tricolor i pingwinek Przy okazji syczące, wierzgające i spanikowane. OK. Stres, myślę, nie jest przecież tak źle. Umówiliśmy się, że, wracając do miasta w niedzielę rano, podjadę po nie i zgarnę do domu. Zrobię zdjęcia, pokażę światu jak nie powinien żyć kot w gospodarstwie rolnym. A tu niespodzianka!
Paraduję w niedzielny poranek po swoim podwórku w piżamce i dostaję prezent: koty w worku. Serio. Dwa kociaki około 3 miesięcy w worku z polimerów. Sztywne ze strachu i stresu. Targane na rowerze. Upał, duszno, droga z tłucznia, a te na rowerze… Co robić? Nie ma czasu na zdjęcia dla opisu interwencji. Zgarniam jedyny karton w domu, który miał iść na spalenie, wykładam ręcznikiem papierowym, pan M. robi otwory i przekładamy kociaki. Drabią, wrzeszczą, czyli żyją! Na sygnale do Piotrkowa. Dodatkowy stres, bo to prawie 50 km w aucie, w starym kartonie, w warunkach niegodnych kota!!!
Szybko w kennel, niech się ochłodzą, woda, jedzonko. Kociaki tak zestresowane, że nie są w stanie wyjść z kartonu. I wyszło szydło z worka, a raczej kot z worka! Kociaczki są całkowicie dzikie!!!! Nie chcę jeść, ruszać się, myć, nic, bo obok jest człowiek! Muszę odejść, przez szparę w drzwiach obserwować, co robią. Mija godzina, dwie, trzy, nie ruszają się schowane za pudełkiem. A tu już trzeba do weterynarza na „przegląd”. Ooo, i tu się zaczęło! Złapanie takich dziczków, które na mój widok odwracają się grzbiet i kąsają, drapią, plują, syczą… Było wesoło, doprawdy. Powtórka w gabinecie weterynaryjnym. Na szczęście nasz ukochany doktor, pan Piotr Wojtania, zna już takie „sztuki” i nauczył mnie łapania złośników w prześcieradło. Zresztą innych metod też!
Maluchy odpchlone i odrobaczone, na szczęście zdrowe. Najgorsze jednak przed nami, czyli oswajanie. Idzie nam to bardzo mozolnie, powoli i delikatnie. Pierwsze dwa dni są wycięte z życiorysu kotków, ponieważ poziom lęku był u nich krytyczny i nie mogłam ich denerwować. Poprzestałyśmy (Tak, ja i dwie śliczne dziewuszki!) na rozmowach i obserwowaniu siebie. Serwowanie przekąsek, patrzenie na każdy ruch, każdy gest, sprzątanie, przyzwyczajanie do domowych odgłosów, cały czas w napięciu i poczuciu zagrożenia.
Dziś wtorek, trzeci dzień z kociakami. Nie jest źle! Szylkretka pozwala się dotknąć, ale delikatnie. Pingwinka gorzej, wciąż syczy, ale już nie chce rozbić swoim ciałkiem kennela. Już jedzą przy mnie. Zaczęły się bawić wspólnie, kokosić, kombinować, jak by tu wyjść z klatki.
Jestem dobrej myśli. Nie mogę się doczekać, kiedy te biedne, zastraszone, poniewierane i zapomniane przez świat kociczki znajdą kochające domy I jeszcze jedna, najważniejsza pozytywna wieść: na 99% matka kociąt zostanie wysterylizowana, jej właściciele wstępnie wyrazili zgodę, a wiadomo, że Kocia Mama nie odpuści. Wystarczyła spokojna, rzeczowa i przyjazna pogadanka o naszej pracy, metodach działania i misji, którą realizujemy od lat. Właściciele kotki-matki byli szczerze zdziwieni informacją, że zabieg sterylizacji wydłuży kotce życie i nie umniejszy jej roli w gospodarstwie!
Akcję trzeba doprowadzić do końca! Tak działamy! Niech to podwórko będzie azylem dla kotów, nie fabryką niechcianych miotów! Koniec. Kropka. Amen.
PS. Od dziś zawsze wożę ze sobą transporterek
Komentarze 0