TERAZ11°C
JAKOŚĆ POWIETRZA Umiarkowana
reklama

Małgorzata Kowalczyk

pon., 6 sierpnia 2007 13:49
O trudnościach aktorskich podopiecznych, byciu dla córek mamą i jednocześnie instruktorem, a także o tym, dlaczego nie została aktorką, rozmawiamy z Małgorzatą Kowalczyk – opiekunem teatralnym w Miejskim Ośrodku Kultury w Piotrkowie. Jedna z prowadzonych przez Panią Małgorzatę grup, „Po prostu”, otrzymała niedawno pierwsze miejsce za autorski spektakl „Klisze” na XXV Konfrontacjach Teatrów Młodzieżowych w Łodzi.
- Jest Pani instruktorem teatralnym. Na czym polega Pani praca?
- Głównym moim celem jest artystyczna strona wychowania dzieci i młodzieży. Najważniejsze jest dla mnie, żeby nic w tych młodych ludziach, którzy są mi powierzani, nie „zepsuć”. Chodzi o to, żeby w miarę możliwości nauczyć ich zaufania do siebie samych, do własnego sposobu myślenia, do wiary, że jeśli się naprawdę chce, to można przenosić góry. Oni mają w sobie taką wiarę, bo są młodzi, tylko trzeba zrobić coś, żeby jej nie stracili. Mam nadzieję, że zajęcia, które razem mamy, dają im możliwość jakiejś realizacji siebie. Na co dzień chodzą do szkoły, która największą wagę musi przywiązywać do zdobywania przez uczniów wiedzy, dlatego może nie mają dużych możliwości swobodnego, twórczego myślenia. Większość szkolnych sytuacji każe młodym ludziom zachowywać się tak jak wszyscy i nie odbiegać od norm, nie robić zamieszania. Mam nadzieję, że podczas naszych zajęć mogą się przekonać, iż są w stanie robić każdą rzecz wtedy, kiedy w to wierzą. To jest budujące dla nich, a przy okazji oczywiście i dla mnie.
- Jak pracuje się Pani z dziećmi i młodzieżą z zespołów teatralnych, którymi się Pani opiekuje??
- Prowadzę aż pięć zespołów. Czasem jestem tą liczbą zatrwożona, bo nie jest łatwo czuwać nad wynikającą z tego liczbą tworzonych spektakli. Jest taki czas w roku, tak około listopada, grudnia, że dokładnie wszystko mi się miesza. Kiedy przychodzę na następną próbę, to nie do końca wiem, gdzie jestem. Ale to ma też swoje plusy, bo odpowiedzialność przenosi się wtedy na zespół. Oni doskonale wiedzą, że ja nie pamiętam, co ustalaliśmy na ostatniej próbie, że to oni muszą pamiętać. Czasem mam wrażenie, że to jest taki proces, że jak już coś zaczyna się robić, to potem „samo” się to robi. Oczywiście nie do końca to jest zgodne ze stanem faktycznym, bo czasem wcale nie jest łatwo, ale i tak wszystko jakoś się ostatecznie układa. To jest zresztą chyba tak, że kiedy się robi dużo rzeczy, to trzeba przyspieszać i skupiać się nad nimi, i „jakimś cudem” czas znajduje się na wszystko.
- Jakie więc zespoły Pani prowadzi?
- Najmłodsze dzieci, w większości naprawdę maluchy, siedmiolatki, tworzą zespół „Gacki”. Praca z nimi jest specyficzna, bo przecież te dzieci dopiero odkrywają zasady, jakie rządzą występem na scenie. Same muszą dochodzić do wielu rzeczy, przekonywać się na własnej skórze o tym, jak to wszystko działa. Tak było na przykład z odwracaniem się do tyłu podczas występu – dzieci same musiały przekonać się o tym, że należy mieć twarz zwróconą do publiczności. Kiedy zobaczyły, że to przynosi efekty, że nawiązują przez to kontakt z publicznością, zrozumiały, że jest to bardzo ważne. Te najmłodsze dzieci dokonują już swoich pierwszych odkryć, przekonują się, że mówi się nie tylko do pierwszego, ale też do ostatniego rzędu. Kiedy zobaczą siebie na zarejestrowanym filmie, to widzą, nad czym powinni popracować. Pewnych rzeczy nie mogę im przekazać, one wyjdą dopiero w praktyce.
- Na pewno z przyjemnością obserwuje się postępy swoich podopiecznych...
- Miałam kiedyś taką sytuację, kiedy przekonałam się, jak sobie świetnie radzą. Podczas jednego z występów byłam wyjątkowo za kulisami i mogłam obserwować, jak sobie w trakcie występu radzą. Okazało się, że się wspierają, pamiętają o tym, co powinno być najważniejsze, czują się za występ odpowiedzialni.
Inne zespoły, z jakimi w MOK–u pracuję, to „Gambit”, w którym występuje młodzież gimnazjalna, grupa „Po prostu” składająca się głównie z młodzieży w wielu licealnym. Jest także kabaret „Ucho” i „Grupa Produkcyjna Respirator”, którą zachowuję sobie do pewnego rodzaju przedsięwzięć specjalnych. Młodzież w zespołach wymienia się, przechodzi jakby kolejne etapy, bo jeśli ktoś wyrasta z grupy, w której działają młodsi, to przechodzi do starszej.
- Prowadzi Pani także grupę kabaretową...
- Jeśli chodzi o zespoły w MOK–u, to wszystko się jakoś przenika i współdziała. Mam na myśli grupę kabaretową „Ucho”, która powstała przypadkiem. W jednym z zespołów miałam dwóch chłopców o usposobieniu zgrywusów. Oni się „wygłupiali”, ale tak im to wychodziło, że pomyślałam, że grzechem byłoby, gdyby nic z tego nie wyszło. Aktualnie kabaret działa już trzeci rok. Wcale nie wyniknęło to z jakiejś mojej specjalnej pasji, nigdy nie miałam kabaretowych doświadczeń, wręcz się przed tym zawsze broniłam, a potem okazało się, że wyszła z tego ciekawa sprawa. Takie sytuacje sprawiają, że sama uczę się wielu rzeczy, rozwijam się z nimi, z młodzieżą. Myślę, że nawet nasze przedstawienia wyglądają teraz trochę inaczej niż kiedyś. Tak naprawdę to, co zostaje wypracowane w ciągu każdego roku i co powstaje z przygotowywania każdego przedstawienia, zostaje w nas i procentuje na przyszłość. To wszystko jest nam bardzo potrzebne, bo daje tak cenne doświadczenie.
- Prowadzona przez Panią grupa teatralna „Po prostu” otrzymała niedawno pierwsze miejsce za autorski spektakl „Klisze” na XXV Konfrontacjach Teatrów Młodzieżowych w Łodzi. Jak wyglądały przygotowania do spektaklu?
- Bardzo chcieliśmy przygotować autorski spektakl, czyli taki, do którego tekst napisalibyśmy sami i którego cała konstrukcja byłaby całkowicie nasza. Mieliśmy wiele pomysłów, ale ciągle nam się one rozmywały i w końcu zastanawialiśmy się, czy w ogóle zdążymy. Wiedzieliśmy, że to zrobimy, ale było coraz mniej czasu. Na poszczególnych próbach pojawiały się kolejne koncepcje, ale na następnych spotkaniach okazywało się, że wszystko jest bez sensu i nam się nie podoba. Robiliśmy dużo dodatkowych spotkań, prób, właściwie prawie w MOK–u spaliśmy. Udało się jednak – na drodze wykluczania pomysłów, które się nam nie podobały przygotowaliśmy spektakl, który przedstawiliśmy najpierw w Piotrkowie, w MOK–u. Usłyszeliśmy kilka uwag, sugestii, więc próbowaliśmy poprawić pewne rzeczy przed wyjazdem do Łodzi. Nie spodziewaliśmy się wiele po tym wyjeździe, ale okazało się, że tam nasze przedstawienie podobało się bardziej, niż się tego spodziewaliśmy. Byliśmy silnie zdeterminowani i nam się udało, z czego się bardzo cieszymy.
- O czym jest spektakl, który przyniósł ten sukces?
- To jest opowieść o dojrzewaniu młodych osób. Każda z nich pokazywana jest w innym świetle i próbujemy pokazać to tak, żeby było wiadomo, co każda z tych postaci czuje i myśli. Ważne są dla nas ich problemy, to, o czym na co dzień nie mówią, bo „głupio”, bo wstyd. Spektakl kończy przejmująca scena, gdy jedna z postaci, taka chyba najodważniejsza ze wszystkich, nie godzi się na to, żeby było jakkolwiek, tylko po to, żeby było łatwiej, przyjemniej. Kiedy zostaje zmuszona do przyjęcia komunii z chipsa, nie godzi się na to, jest to dla niej nie do przyjęcia. Kończy się to szarpaniem i jej ucieczką. Na sam koniec zostaje odczytany wiersz, który jest także ich autorskim tekstem, który mówi o tym, o czym opowiada całe przedstawienie – że nie są już małymi dziećmi, że teraz już jest trudniej, że już nie tak łatwo, że teraz już sami muszą podejmować wiele decyzji. Że jakoś już muszą sami „dawać radę”.
- Jak młodzież zareagowała na ten przychylny werdykt w Łodzi?
- Cieszyli się bardzo, tym bardziej, że na przeglądzie w Piotrkowie usłyszeli kilka słów krytyki, a do przeglądu w Łodzi udało się już wiele rzeczy dopracować, żeby to już był całkiem jasny przekaz. Wtedy jeszcze nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jury rzadko „czepia się” kiepskich przedstawień – krytykuje zaś tych, które mają wartość i niosą treść. Myśleli, że w Łodzi będzie ich czekała powtórka tego, co było wcześniej, ale nastąpiło pozytywne rozczarowanie. W Łodzi byliśmy tak chwaleni, że sama czułam się zażenowana, aż mi brakowało jakichś konstruktywnych uwag. Zawsze przecież jest coś do poprawienia.
- Jak odbiera Pani piotrkowską młodzież? Jak ona trafia do zespołów, które Pani prowadzi?
- Trafiają najczęściej „dlatego, że koleżanka chodzi”, rzadko się zdarza, że ktoś przychodzi, bo czuje, że powinien to robić. W związku z tym są i tacy, którzy mają predyspozycje do takiej działalności, i tacy, którzy mają więcej chęci, by to robić. Nie robię oczywiście żadnych przesłuchań, każdy może być w zespole, nawet, jeśli ma wadę wymowy. Pozostaje tylko kwestia znalezienia sposobu, żeby to tak bardzo nie przeszkadzało. W tych konkretnych sytuacjach okazuje się, że ludzie mówią po kilku latach lepiej. Mam wiele osób, które nie do końca dobrze mówią, ale robią to naprawdę coraz lepiej. Teatr leczy z niejednego problemu, kompleksu. Wielu jest ludzi zamkniętych, nieśmiałych, którzy kiedy są na scenie, nie potrafią krzyknąć, poruszyć się, przeżywają zupełny paraliż. Leczą się z tego w różnym tempie, ale zawsze jest jakaś poprawa.
- Rozumienie takich problemów być może jest u Pani poprzedzone własnymi występami...
- Przychodziłam kiedyś do Domu Kultury, brałam udział w konkursach recytatorskich. Do szkoły teatralnej nie zdawałam, bo byłam tchórzem, po prostu się na to nie zdecydowałam. Widocznie nie do końca byłam otwarta i uparta, by robić to, co wydawało mi się naprawdę fantastycznym zajęciem. Nie żałuję dzisiaj, że nie zostałam aktorem, bo to, co robię jest dla mnie bardzo ważne i myślę, że nie tylko dla mnie. Skończyłam polonistykę, potem reżyserię we Wrocławiu. Myślę, że te szkoły naprawdę mi się przydały. Nie przeraża mnie fakt napisania scenariusza.
- Co jest dla aktora najtrudniejszą do pokonania przeszkodą?
- Jeśli mówimy o aktorze – amatorze, bo zawodowcowi jest dużo łatwiej, to w każdym momencie mogą spotkać go jakieś trudności. Myślę jednak, że najtrudniejsza jest niejasność, jeśli człowiek nie wie, co ma zagrać. Wtedy, co by nie zrobił, to będzie źle. Jeśli wie, jaką gra postać i ma wystarczająco dużo czasu, by się przygotować, to poza tremą, która jest zawsze, inne problemy znikają. Trzeba się dobrze przygotować. Ja się staram pomóc zrozumieć danej osobie rolę, którą ma zagrać, ale muszę też uważać, by nie zrobić za dużo. Nie mogę narzucać interpretacji, każdy musi zrobić to po swojemu. Najczęściej posługuję się omówieniami, bo choć gdzieś w głowie słyszę, jak tekst powinien brzmieć, to staram się nigdy nie ulegać prośbom typu „proszę powiedzieć, ja by to pani powiedziała?”. Moja rola, by podpowiadać, prowokować do myślenia.
- Czy ma Pani wrażenie, że w dzieciństwie jest coś, co zapoczątkowało to, czym się Pani zajmuje?
- Na pewno nie byłam dzieckiem bardzo odważnym, ale od kiedy pamiętam, coś mnie w teatrze pociągało i pamiętam, że nagrywałam sobie na taśmę „Balladynę” w swoim wykonaniu. Byłam wtedy w czwartej albo piątej klasie i nie było to popularne wśród moich rówieśników zajęcie. Mogło się to wszystko wziąć trochę z genów. Mój ojciec w czasach swojej młodości działał – pisał teksty i występował – w kabarecie piotrkowskim, który się nazywał „Papuga”. Bakcyla teatru więc w sobie miał i w jakiś sposób pewnie mi go musiał przekazać. Potem były akademie, szkoła, a w pewnym momencie stało się dla mnie jasne, że to jest coś, czym chcę się zajmować.
- Kim chciała Pani zostać będąc dzieckiem?
- Kiedyś, bardzo dawno temu bardzo chciałam być nauczycielką i teraz w pewnym sensie jestem (uśmiech), a potem rzeczywiście marzyło mi się aktorstwo. Tak naprawdę robię to, co chciałam robić w dzieciństwie.
- Czy Pani rodzina także związana jest w ten sposób ze sztuką?
- Obydwie moje córki chodziły i chodzą na zajęcia teatralne. Misia jest teraz w zespole „Gambit”, jest w pierwszej klasie gimnazjum, a Ola studiuje w szkole teatralnej, a chodziła do naszego MOK–u trzynaście lat.
- Jak pracuje się z własnymi dziećmi?
- Nie najłatwiej. Z drugą córką jest trochę łatwiej, bo jestem świadoma pewnych swoich błędów. Moje starsze dziecko przez te wszystkie lata nie miało mamy, tylko instruktorkę. Konsekwencje tego są i pozytywne, i negatywne. Najważniejsze jest dla mnie, że dzięki teatrowi mogę być z moimi dziećmi tak bardzo związana.
- Praca instruktora teatralnego w piotrkowskim MOK–u to jakby połowa Pani działalności zawodowej...
- Zgadza się. Drugą połowę stanowi sklep, który prowadzimy razem z moją rodziną. Sklep nazywa się „Makata” i funkcjonuje od kilku lat w Piotrkowie, a można w nim znaleźć rzeczy, artykuły do wyposażenie wnętrz – narzuty, makatki, poduszki, zasłony, wszystko ozdobione różnymi motywami. Wszystkie te rzeczy są wynikiem działań plastycznych mojej mamy, mojego męża i moich. Dzięki temu, że się wzajemnie wspomagamy, możemy takie przedmioty oferować, bo każde z nas w czymś się specjalizuje. Ja sama cieszę się z tego, co robię, bo to z kolei wspomaga moją pracę jako instruktora teatralnego w Miejskim Ośrodku Kultury. Mogę sama wykonywać scenografie do spektakli, które przedstawiają moi podopieczni. Jestem odpowiedzialna za całość, to jest dla mnie dość ważne, bo całość jest tym spójniejsza, jeśli za większość rzeczy odpowiada jedna „głowa”. Wymyślam sama, jak ma dana scenografia wyglądać.
- Wobec tego cała rodzina mus być utalentowana artystycznie...
- Każdy z nas ma jakiś swój obszar. Ja wszystko zapoczątkowałam, ale moja mama szybko też dołączyła do mnie i zaczęła szyć patchworki (tkaniny zszywane z kawałków). Po kilku latach mąż zabrał się za wykonywanie z drewna różnych rzeczy, a aktualnie specjalizuje się w robieniu drewnianych postaci aniołów, które ja maluję. Najwięcej z mamą szyjemy, ja od jakiegoś czasu maluję. Asortyment musi się trochę zmieniać, bo potrzeby kupujących się zmieniają, zmieniają się też materiały, do których mamy dostęp. Kiedyś głównym naszym produktem były poduszki szyte z bawełny, można by powiedzieć ekologiczne, czy zdrowotne. W pewnym momencie zniknęli nam producenci bawełnianych tkanin. A nie mogliśmy szyć z czegokolwiek, bo łączyliśmy konkretne wzory, np. kratkę z paskami, czy kropkami – wszystko w odpowiednich kolorach. Kiedy skończył nam się kontakt ze źródłem tych tkanin, musieliśmy się „przestawić” na coś innego i wybraliśmy polar. Staramy się, żeby wszystko, co produkujemy, miało swój urok. Można u nas, na miejscu zobaczyć różne tkaniny, coś sobie zaplanować, wymyślić, czasem my coś proponujemy. To, co robimy z rodziną, daje możliwość twórczego podejścia na co dzień.
- Czy dzień wypełnia Pani jeszcze jakaś działalność?
- Po raz drugi prowadzę w SP nr 13 cykl warsztatów teatralnych. To jest jeszcze coś innego, jakby zupełnie przeciwna sprawa do tego, co robię w MOK–u. Na warsztatach mam do czynienia z całymi klasami, również z dziećmi, które nie do końca wiedzą, co to jest, dopiero się z tym zapoznają, ale widzę, że te warsztaty przynoszą jakiś efekt. Najważniejsze jest to, że dzieci zamknięte, nieśmiałe otwierają się. Cieszę się, że mam w tym jakiś swój udział, choć czasem nie jest łatwo poprowadzić zajęcia z całą klasą. Najbardziej jestem ciekawa, co się będzie działo z tymi dziećmi potem, czy będę je widziała na jakichś konkursach, czy będą się rozwijać.
- To są zapewne Pani plany na najbliższy czas...
- Na pewno. Z uwagą będę przyglądać się moim podopiecznym – i tym z warsztatów szkolnych, i tym z zespołów w MOK-u. Myślę, że jeśli w swoim dorosłym życiu przynajmniej niektórzy będą potrafili realizować swoje pasje, to to będzie mój największy sukces. Więcej zajęć już nie zdołam poprowadzić, więc o tym nie marzę. Jednak z niczego nie byłabym w stanie zrezygnować.
- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Anna Warych


Kwestionariusz „Tygodnia”
Wypełnia: Małgorzata Kowalczyk

Sztuka daje człowiekowi...
- Spełnienie.
Szanuję w ludziach...
- Otwartość.
Lubię u siebie...
- Szczerość.
Smak nadaje życiu...
- Praca.
Moja dewiza...
- Niczego nie żałować.
Od przyjaciół oczekuję...
- Żeby byli, kiedy są potrzebni, i żeby byli szczerzy.
Chętnie pojechałabym...
- Do Paryża.
Rodzina jest dla mnie...
- Przystanią.
Marzę...
- O wygranej na loterii.


Cytaty:

- Jeśli w swoim dorosłym życiu przynajmniej niektórzy moi podopieczni będą potrafili realizować swoje pasje, to to będzie mój największy sukces.


- Teatr leczy z niejednego problemu, kompleksu. Wielu jest ludzi zamkniętych, nieśmiałych, którzy kiedy są na scenie, nie potrafią krzyknąć, poruszyć się, przeżywają zupełny paraliż. Leczą się z tego w różnym tempie, ale zawsze jest jakaś poprawa – zapewnia Małgorzata Kowalczyk.

- Mam nadzieję, że podczas naszych zajęć mogą się przekonać, iż są w stanie robić każdą rzecz wtedy, kiedy w to wierzą. To jest budujące dla nich, a przy okazji oczywiście i dla mnie – mówi pani Małgosia.

- Najważniejsze jest dla mnie, żeby nic w tych młodych ludziach, którzy są mi powierzani, nie „zepsuć”. Chodzi o to, żeby w miarę możliwości nauczyć ich zaufania do siebie samych, do własnego sposobu myślenia, do wiary, że jeśli się naprawdę chce, to można przenosić góry.




- Najbardziej jestem ciekawa, co się będzie działo z dziećmi, którymi się opiekuję, potem, czy będę je widziała na jakichś konkursach, czy będą się rozwijać – o swojej pracy z młodzieżą mówi Małgorzata Kowalczyk.



- Sama uczę się wielu rzeczy od młodzieży, rozwijam się z nimi. Tak naprawdę to, co zostaje wypracowane w ciągu każdego roku i co powstaje przygotowywania każdego przedstawienia, zostaje w nas i procentuje na przyszłość. To wszystko jest nam bardzo potrzebne, bo daje tak cenne doświadczenie – o pracy z młodzieżą mówi Małgorzata Kowalczyk.

- Staram się pomóc zrozumieć danej osobie rolę, którą ma zagrać, ale muszę też uważać, by nie zrobić za dużo. Nie mogę narzucać interpretacji, każdy musi zrobić to po swojemu – mówi pani Małgorzata.


- Na pewno nie byłam dzieckiem bardzo odważnym, ale od kiedy pamiętam, coś mnie w teatrze pociągało i pamiętam, że nawet nagrywałam sobie na taśmę „Balladynę” w swoim wykonaniu. Chciałam być nauczycielką i teraz w pewnym sensie jestem (uśmiech), a potem rzeczywiście marzyło mi się aktorstwo. Tak naprawdę robię to, co chciałam robić w dzieciństwie – opowiada Pani Małgorzata.
img=1

Komentarze 2

reklama

Dla Ciebie

11°C

Pogoda

Kontakt

Radio