TERAZ11°C
JAKOŚĆ POWIETRZA Dobra
reklama

Arkadiusz Lechowski

pon., 6 sierpnia 2007 15:12
Rozmowa z księdzem Arkadiuszem Lechowskim z Parafii Najświętszego Serca Jezusowego w Piotrkowie. Od lat jest wielbicielem górskich wypraw, podczas których, jak sam mówi spotyka się z Bogiem i sobą samym. Jako osoba duchowna głęboko wierzy, że powołanie daje człowiekowi możliwość wyboru, jak chce żyć.
- Czas Wielkiego Postu to chyba dla Księdza okres wytężonej pracy?
- Właściwie zawsze mamy wiele obowiązków, ale nie ukrywam, że Wielki Post jest pod tym względem rzeczywiście specyficznym czasem. Zresztą powinien to być szczególny czas dla każdego chrześcijanina, który powinien potraktować te tygodnie jako czas refleksji, pracy nad sobą. Dla duszpasterzy jest to okres pomagania innym przez różne formy - rekolekcje, skupienia, spowiedzi. Może czasem wydaje się, że taki ksiądz na co dzień nie ma wiele zajęć, ale to nie jest prawda. Zwłaszcza w czasie Wielkiego Postu jest to szczególnie widoczne. Sztuką jest, i to dla każdego, księdza czy osoby świeckiej, aby zatrzymać się w tej codziennej gonitwie. Dzisiaj ludzie spędzają dużo czasu w pracy, żeby zapewnić rodzinie godziwe warunki życia, ale zawsze konieczny jest czas zatrzymania.
- Pomaga Ksiądz wiernym co roku przebyć czas odnowy przed Świętami Wielkanocnymi. Czy sam także taką odnowę przeżywa?
- Oczywiście. Przeżywam ten czas tak, jak wszyscy, choć dla każdego jest to sprawa bardzo indywidualna. Każdy na swój sposób musi znaleźć czas dla siebie i Pana Boga. Nie jest o niego łatwo, ale wszystkie formy pomocy i towarzyszenia innym przybliżają mnie do przeżywania własnej „odnowy”. Każde rekolekcje coś we mnie zostawiają – to nie jest tak, że człowiek tylko daje. Wciąż uczę się od innych ludzi, każde spotkanie, nawet z kimś, kto wydaje się być zagubiony, doświadcza mnie, uczy pokory. W ten sposób zawsze wydobywamy coś dla siebie.
- Jak Ksiądz radzi sobie z troskami ludzi, z jakimi zapewne ma na co dzień do czynienia?
- To rzeczywiście jest odwieczny problem – gdzie zaleźć właściwą granicę własnego zaangażowania. Psychologowie przestrzegają, żeby problemy próbować rozwiązywać, ale ich nie „kupować”. Dla duszpasterza ta granica musi znajdować się trochę dalej. W „Gaudium et spes”, bardzo ważnym dokumentem soborowym czytamy, że: „Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu”, dotyczy to przecież szczególnie duszpasterzy. To jest bardzo trudne, bo w tym musi być pewna granica i ona wiąże się z jakimś bardzo indywidualnym podejściem każdego kapłana. Jesteśmy dla ludzi, ale jesteśmy również ludźmi i musimy zachowywać jakąś zdrową, ludzką proporcję, żeby w miarę normalnie żyć i samemu się nie zatracić.
- Czy wszyscy księża potrafią odnaleźć się w tej roli?
- Ta rola wcale nie jest łatwa. Faktem jest, że łatwo zauważyć kapłana, któremu coś nie wyjdzie, a trudniej jest zauważyć tych, dla których są to ważne sprawy i starają się ludziom służyć najlepiej, jak umieją. Często są to kapłani, do których media nie dotarły i nigdy nie dotrą. Ponadto w ludzkiej naturze dobro jest czymś naturalnym i przez ten fakt często jest ono nie zauważane. Jeśli ktoś jest dla nas miły i uprzejmy, to się nad tym nie zatrzymujemy, ale jeśli spotka nas jakaś przykrość, dopiero wtedy widzimy, co się dzieje, zauważamy, że coś jest nie tak.
- Skąd Ksiądz pochodzi i gdzie Ksiądz wcześniej pracował?
- Urodziłem się i wychowałem niedaleko, bo w Tomaszowie, więc Piotrków zawsze był mi w jakiś sposób bliski. Dużą część życia spędziłem w Łodzi. Przebywanie w Piotrkowie jest dla mnie realizacją takiego wewnętrznego pragnienia powrotu do korzeni, spełnieniem tęsknoty za małym miasteczkiem. Ta tęsknota pozwala mi z powodzeniem odnaleźć się w tym mieście. Wcześniej pracowałem również nieopodal, bo w Moszczenicy. Zatem jak dotąd moje życie kapłańskie zostało umiejscowione blisko Piotrkowa, z czego się bardzo cieszę.
Jako ksiądz nie mam szczególnego wpływu na to, gdzie będę pracował, ale myślę, ze Bóg jakoś kieruje moimi drogami i nic nie odbywa się bez Jego planu. Przecież pracując w Moszczenicy, miałem przez trzy lata możliwość obserwować Piotrków, co teraz przydaje mi się niezmiernie. Naprawdę cieszę się z tego, że tak się te moje drogi układały, że mogłem poznać to miasto i jego mieszkańców, jestem przekonany, że to było przez Boga „przemyślane”. Jestem w Piotrkowie drugi rok i nie mogę przewidzieć, jak długo tu pozostanę, ale mam nadzieję, że jeszcze wiele uda się zrobić, bo ciągle są jakieś nowe perspektywy, nowe możliwości, nowe plany, które jeśli Bóg pozwoli i ludzie pomogą, będzie można realizować.
- Jak pracuje się Księdzu w Piotrkowie, jakie jest to miasto, jacy są piotrkowianie?
- Zauważyłem taki swoisty fenomen Piotrkowa i piotrkowian, przynajmniej tych, których udało mi się w jakiś sposób poznać. Tkwi on w tym, że Piotrków ma niezmierny potencjał, jednak jest on chyba w dużym stopniu uśpiony. Cała sztuka polega na tym, żeby ten potencjał obudzić. Jest wiele osób, które swoim zapałem i entuzjazmem potrafią pociągać innych. Jednak w wielu przypadkach są to ludzie, którzy wyjeżdżają na studia do dużych miast, teraz nawet do innych krajów. Zresztą to, że piotrkowianie, potrzebują pewnego dopingu, nie jest tylko moim spostrzeżeniem. Pamiętam, jak rozmawiałem z jednym z księży, który niegdyś tu pracował i inspirował rozwój Ruchu Światło Życie. Ks. Leopld Kotwicki zauważył, że to miasto potrzebuje mocnego i ciągłego motoru, ludzi, którzy wciąż będą mobilizować i wydobywać inicjatywę. Zresztą z tego, co wiem, to podobne były spostrzeżenia O. Józefa Kozłowskiego. To wszystko w pewien sposób trochę odróżnia Piotrków od innych miast, gdzie często wystarczało rzucić iskrę, a płonął od razu wieli ogień. Nie oznacza to, że mało się tu dzieje, ale chyba nadal potrzeba działania takich motorów; nie tylko na polu duszpasterstwa, ale również kultury, sztuki, czy życia społecznego. Trzeba starać się jakoś poruszyć i zainspirować ludzi do działania, aby sami stawali się takimi „motorami” rozwoju. I na tym chyba wszystko polega. Oczywiście takie zjawisko nie jest zauważalne tylko w Piotrkowie lecz funkcjonuje także w innych miejscowościach. Pamiętam, że podobnie było w Moszczenicy. Jednak podejmowane inicjatywy szybko znajdowały zwolenników, budził się zapał. Tak było przy kolejnych edycjach ogólnopolskiego festiwalu „Nadzieja”, pamiętam to szczególnie przy tej trzeciej, którą pomagałem współorganizować, gdy już tam nie pracowałem. Były wówczas konkretne propozycje, żeby festiwal przenieść do Piotrkowa, ale zapał mieszkańców był tak silny, że odbył się on ponownie w Moszczenicy.
- Czy festiwal będzie się odbywał nadal?
- Są naciski i propozycje, jest taka możliwość, choć w tym momencie trudno mi jest zdradzić jakieś szczegóły. Znaleźli się ludzie, którzy wychodzą z propozycjami, i ich zapał uzasadnia sens tych działań. Myślę, że festiwal pod taką czy inną nazwą, bliźniaczy czy nie – będzie się mógł odbyć. Chodzi o ideę. Pojawił się pomysł, żeby zorganizować w Piotrkowie duży festiwal kultury i sztuki chrześcijańskiej, która ze swej natury nie zamyka się w jakimś „getcie”, ale jest otwarta i pomaga nam odkrywać naszą tożsamość. Są propozycje i są ludzie gotowi podjąć inicjatywę, zobaczymy, jak się to rozwinie.
- Pasjonuje się Ksiądz alpinistyką...
- Rzeczywiście, przyznam, że góry – wszelkiego rodzaju - są mi bardzo bliskie. Na początku objawiało się to jakimiś samotnymi włóczęgami, z plecakiem. To były często takie rekolekcje, spotkanie z Bogiem i samym sobą –zresztą tak zawsze góry rozumiałem. Góry, zawsze były mi bardzo bliskie, ale kiedy zaczął się dla mnie bardziej intensywny czas pracy duszpasterskiej, trochę ograniczył się dla mnie czas przeznaczany na górskie wędrówki. Wtedy uznałem, że skoro nie mam tyle czasu, żeby długo wędrować, to przynajmniej trzeba wejść wyżej (uśmiech). Aktualnie najczęściej rozwijam tę pasję w zorganizowanej, grupie... dwuosobowej (śmiech) – wraz z moim serdecznym przyjacielem, również księdzem, przemierzamy trochę wyższe partie gór. To są wyprawy, które mogą być krótsze, ale i intensywniejsze.
- Co oprócz, spotkania z Bogiem i sobą samym, ceni Ksiądz najbardziej w górach?
- To, że w górach człowiek może przekraczać pewne granice i pokonywać samego siebie, aby wejść coraz wyżej trzeba coraz więcej od siebie, od swojego organizmu wymagać. W górze doskwiera nie tylko zmęczenie fizyczne, ale również wyczerpanie, mróz i żar słońca, może także dopaść choroba wysokościowa. To wszystko człowieka hartuje, ale i zarazem uczy olbrzymiej pokory i dystansu do siebie, jak i świata.
- Pamięta Ksiądz jakiś szczególny przełom w przekraczaniu takich górskich granic?
- Zasadniczo cała moja przygoda z górami następowała stopniowo i człowiek spontanicznie mógł wchodzić coraz wyżej. Ale pamiętam jedno z niezapomnianych wydarzeń, które sprawiło, że człowiek wyszedł z pewnej „przeciętności” górskiej. Jakieś osiem lat temu, zimą, wyruszyłem z dwójką przyjaciół w Beskidy. Byliśmy przygotowani na taką zwykłą wędrówkę „od schroniska do schroniska”, nie byliśmy wyposażeni w jakiś szczególny sprzęt narciarski czy alpinistyczny. Śniegu było wówczas wyjątkowo dużo i było to takie broczenie w nim niemal po pas. Czas rozplanowaliśmy dość roztropnie, ale nie wzięliśmy pod uwagę pogorszenia się warunków pogodowych.
- ... można domyślać się, że były to chwile grozy...
- Zaczął wiać silny wiatr, padać śnieg i nic nie było widać. Kiedy nadeszła noc, mieliśmy wrażenie, że kręcimy się w kółko po jakiś dziwnych śladach i nie potrafiliśmy odnaleźć drogi do schroniska. Pomimo że nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu, zdecydowaliśmy się na biwak pod gołym niebem. Wówczas było to rozwiązanie wysoce ryzykowne, ale również jedno z najbardziej rozsądnych. Mieliśmy na szczęście kuchenkę i mogliśmy topić śnieg, by napić się czegoś ciepłego. Nie ukrywam, że tamtej nocy nie wiedzieliśmy, czy dotrwamy do świtu. Rano okazało się, że znajdowaliśmy się jakieś kilkaset metrów od schroniska. W nocy ze względu na pogodę nie było możliwości, by dojrzeć cokolwiek. To była dramatyczna noc, ale przekroczyliśmy wtedy olbrzymią granice naszej świadomości i własnej wytrzymałości, fizycznej, jak i psychicznej. Otworzyły się przed nami nowe horyzonty górskich wędrówek. Myślę zresztą, że takie wydarzenia uczą wiele w podejściu do codziennego, życia. Bo przecież życie, doświadczenia, nierzadko tragedie i cierpienia również mogą nas hartować i uczyć przekraczania samych siebie. Nikt z nas nie zaplanował tego zimowego biwaku, zrobilibyśmy wszystko, by go uniknąć, ale to doświadczenie wiele nam dało. I myślę, że podobnie jest z naszymi doświadczeniami życiowymi.
- Czy w jakiś sposób stara się Ksiądz „zarażać” młodych ludzi swoimi pasjami i zainteresowaniami?
- Oczywiście. W naturalny sposób człowiek chce dzielić się swoim doświadczeniem i szczęściem z innymi. Ja zresztą też wielu rzeczy uczę się od nich – przede wszystkim entuzjazmu, bezpośredniości i takiego „współczesnego” podejścia do życia. Oni, pomimo swych problemów, mają wiele wewnętrznej radości, człowiek czuje się z nimi młodszy. Sam się świetnie czuję wśród młodych ludzi. Jako harcerz mam dość dobry kontakt wśród ludzi, którzy tworzą piotrkowskie harcerstwo. Te organizacje skupiają wokół siebie naprawdę wartościowych ludzi. Planujemy w tym roku wspólny obóz wędrowny w Bieszczadach, ciężko powiedzieć, czy ja ich zabiorę, czy oni mnie (śmiech). To będzie dla mnie dosyć ważne, bo przed laty wydeptywałem tam swoje ścieżki, to jest dla mnie rodzaj skarbu, którym będzie można się podzielić. Są też plany i propozycje organizowania w Piotrkowie cyklicznych imprez górskich, myślę, że już na wiosnę tego roku odbędzie się Piotrkowski Festiwal Gór i Podróży. Będzie to czas licznych spotkań z podróżnikami i ludźmi gór. Często takie osoby mieszkają niedaleko nas i na co dzień ich nie zauważamy. To może być takie nasze wspólne „zarażanie” siebie nawzajem różnymi pasjami.
- Czy pamięta Ksiądz, co zajmowało Księdza, gdy sam był mniej więcej w takim wieku, jak młodzież, z którą teraz często Ksiądz pracuje?
- Jedną z moich najważniejszych zasad jest, nie zapominać o tym, jak to było, kiedy się było „cielęciem”, dlatego dość dobrze pamiętam tamten czas. Byli ludzie, którzy rzeczywiście porywali swoimi osobowościami, którzy promieniowali entuzjazmem życia. Komputer był wtedy kosmicznym wynalazkiem, w szkole nie było informatyki, dlatego najważniejszy był wtedy kontakt z drugim człowiekiem. Dziś ten kontakt jest coraz mniejszy, ale kiedyś, żeby czegoś zaznać, trzeba było to przeżyć. Wydaje mi się, że była większa potrzeba idei, również czynienia dobra; spełniania się w roli człowieka. To jest tak, jak z tym skarbem: jeśli się go odnajdzie, to człowiek chce się nim podzielić, bo wtedy ma z tego jeszcze większą radość. Zachowywanie skarbów dla siebie jest zawężaniem doznań, które – kiedy się nimi dzielimy – są znacznie bogatsze. Wydaje mi się, że tym, co daje największą radość, jest właśnie taka pewna bezinteresowność dzielenia się sobą z innymi.
- Kiedy wraca Ksiądz myślami do czasów dzieciństwa, to z czym w pierwszej kolejności się ono Księdzu kojarzy?
- Kojarzy mi się ono z dużą rodziną – rodzicami, rodzeństwem, dziadkami. Ale można też mówić o „zapachu dzieciństwa”. Zawierają się w nim wakacje spędzane u dziadków, bo choć mieszkali w tym samym mieście, to wyjeżdżało się do nich. Mieli bowiem duży ogród, który w środku miasta i w tamtych czasach był czymś niespotykanym - prawdziwym skarbem; nie każdy mógł zrobić sobie w dowolnym momencie piknik, tak jak my, i jeść świeże owoce prosto z krzewów. Sporo czasu spędziło się właśnie tam, na ich podwórzu, w dużym ogrodzie. Tam czerpało się jedyną w swoim rodzaju, bezwarunkową życzliwość. Zaszczepiali ją nam właśnie dziadkowie, którzy ją po prostu w sobie mieli. Dzieciństwo kojarzy mi się oczywiście także z różnymi trudami, przeciwnościami – tymi samymi, które towarzyszą młodym ludziom dziś. Trzeba było zmagać się z obowiązkami domowymi, szkolnymi, z własnymi emocjami – tu się nic nie zmieniło i to jest chyba właśnie to, czego staram się nie zapomnieć. To jest naprawdę ważna zasada, żeby próbować rozumieć drugiego człowieka. Zmieniają się okoliczności, czasy, zmienia się człowiek, ale nie zmieniają się problemy.
- Wspomina Ksiądz o rodzeństwie...
- Rodzeństwo jest dla mnie bardzo ważne. Mimo że jesteśmy zawodowo bardzo zajęci – może to taka rodzinna cecha – to łączy nas bardzo mocna więź. Wydaje mi się, że to jest coś, czego współczesnemu człowiekowi często brakuje, bo dziś więzi są płytkie, czasem jedynie na płaszczyźnie e-maili i komunikatorów, pogłębiają się tyko wtedy, kiedy ma się tę drugą osobę przy sobie. Kiedy jednak przychodzi czas rozstania, szybko zapominamy o tym, co było przed chwilą. Te więzi w mojej rodzinie są chyba dla mnie takim wzorem i pokazują, że uczucia i przywiązanie trwają pomimo wszystko. To jest naprawdę ważne, bo to, co się „oswoiło” – oczywiście w znaczeniu „Małego Księcia” – należy chronić. Nawet, jeśli trzeba będzie się wybrać na inną planetę, to co jest „oswojone” - pamięć o wspólnych chwilach i to na przykład, że zboże kojarzyć się może z włosami kogoś bliskiego – przetrwa.
- Jak rozumie Ksiądz zjawisko powołania? Czy można je jakoś opisać?
- Powołanie może być bardzo różnie rozumiane – ktoś może mieć np. w jakimś kierunku zdolność, talent. Jednak z punktu widzenia chrześcijańskiego trzeba na to spojrzeć tak, że Bóg czegoś od człowieka wymaga, że chciałby go w czymś lub gdzieś widzieć. Każde powołanie jest szczególne i oprócz kapłańskiego są też różne inne - ostatnio dużo myślałem np. nad powołaniem harcerskim. Jeśli chodzi o powołanie kapłańskie, to żeby je w jakiś sposób pojąć i zrozumieć, to, przywołam słowa o. Józefa Augustyna, jakie wypowiedział do księży na jednej z sesji rekolekcyjnych: „proszę księży, nie oszukujmy się, celibat jest wbrew naturze ludzkiej, jedynym jego wytłumaczeniem jest Chrystus”. W tych słowach zawiera się niesamowita prawda – Chrystus jest wytłumaczeniem tego, że człowiek poświęca swoje życie, że chce się dla czegoś spalić, że chce z czegoś zrezygnować. Ksiądz Tischner powiedziałby: „są wartości wyższe, dla których się rezygnuje z tak wielkich wartości”. Przecież rodzina to jest niesamowita wartość, ale kapłaństwo może stać się jeszcze większą wartością. To w jakiś sposób streszczałoby sens kapłaństwa i sens powołania.
- Czym dla Księdza jest własne powołanie?
- Dla mnie ogromnie ważne w tym, kim jestem, jest poczucie wolności. Powołanie nie jest jakimś zniewoleniem, przymusem. Pan Bóg nie mówi człowiekowi: „musisz”, ale On zawsze zaprasza i mówi „jeśli chcesz”. Tego się uczyłem całe życie, także w swojej drodze do kapłaństwa. To nie jest tak, że człowiek się nad niczym nie zastanawia, jeśli już jest księdzem. To są olbrzymie trudności – tak naprawdę normalne i naturalne. Z każdą decyzją życiową jest tak, że aby była odpowiedzialna, musi być świadoma i przemyślana. Dlatego być może Bóg rzuca nam czasem pod nogi kłody – nie po to, żeby nas zniechęcić, ale po to, żeby zahartować. Stąd częste pytania „panie Boże, czy na pewno...”. Ale w tym tkwi sens każdego powołania – mamy prawo wyboru i nikt nas do niczego nie zmusza. Potem pozostaje wierność wyborowi. To pomimo wysiłku daje pewną satysfakcję.
- Satysfakcję dają pewnie także momenty niezwykłe, jakich na pewno w pracy Księdza nie brakuje...
- Oczywiście przypominam sobie pierwszą Mszę Świętą, czy inne takie momenty, ale istotne jest dla mnie zdecydowanie coś innego. Można tu mówić o obrazie, który daje satysfakcję i jest nim zmieniająca się twarz człowieka, w której widać zatroskanie, ale też radość odzyskania przez niego wewnętrznego pokoju. To oczywiście nie jest proces krótkotrwały, do tego trzeba czasu, ale wielką satysfakcją jest oglądanie zmian w twarzach ludzkich. Bo wówczas widać tajemnicę głębi ludzkiej godności.
- Czego zatem życzyłby sobie Ksiądz, jakie ma plany na najbliższą przyszłość?
- Ciężko jest mówić o planach - zastanawiam się, czy dlatego, że tak ich dużo, czy dlatego, że życie je dość uparcie weryfikuje. Nie wszystko da się zrealizować. Przede wszystkim chciałbym być nadal dla drugiego człowieka, dla Pan Boga, odczytywać Jego wolę. Można do Piotrkowa sprowadzić największe stacje telewizyjne, zrobić naprawdę duże rzeczy, zorganizować największe festiwale, ale to wszystko przeminie już następnego dnia po zakończeniu „imprezy”. Sztuka polega na tym, żeby coś z tego wszystkiego zostało. Z doświadczenia wiem, że jeśli coś ma pozostać, to już nie zależy to od naszego wysiłku, ale od woli bożej.
Inną rzeczą, która mnie zajmuje i będzie zajmowała, to systematyczna praca nad duchowym formowaniem człowieka. Mam na myśli spotkania, rekolekcje, spowiedzi, to wszystko, czym mogę ludziom służyć. Troski nie znikną, ale chodzi o to, żeby je inaczej przeżywać; sprawiać, żeby zasmucona twarz stawała się na dłużej rozpromieniona – to moje życzenie na przyszłość.
- Tego Księdzu życzę. Dziękuję z rozmowę.

Rozmawiała Anna Warych


Kwestionariusz „Tygodnia”
Wypełnia: ks. Arkadiusz Lechowski

W życiu ważna jest...
- Miłość.
Na bezludną wyspę zabrał bym...
- Szczyptę samotności.
Chciałbym pojechać do...
- Do wielu miejsc...
Piotrków jest dla mnie...
- Szczególnym miejscem.
Staram się...
- Być człowiekiem.
Mobilizują mnie...
- Przyjaciele.
W ludziach cenię...
- Szczerość i bezinteresowność.
Wiara powoduje, że...
- Warto żyć.
Moja dewiza...
„Boże daj, czego żądasz i żądaj, czego chcesz”

img=1

Komentarze 1

reklama

Dla Ciebie

11°C

Pogoda

Kontakt

Radio