TERAZ14°C
JAKOŚĆ POWIETRZA Dobra
reklama

Jacek Sokalski

pon., 6 sierpnia 2007 14:52
Z Jackiem Sokalskim, dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury w Piotrkowie rozmawiamy o pracy, która kosztuje dużo czasu, ale daje satysfakcję, o spotkaniach z gwiazdami, które miewają swoje humory, a także o idolach z dzieciństwa i stomatologicznych obawach...
Zdjęcie
- Od jak dawna jest Pan dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury w Piotrkowie?
- Wydaje się, że od niedawna, ale w niedzielę minęły już cztery lata od pierwszego dnia pracy w naszym MOK–u. Nie chciałem rozpoczynać pracy w „prima aprilis”, bo się bałem, że mogłoby to być źle odebrane, ale tak się właśnie stało i zostałem powołany na to stanowisko przez prezydenta właśnie 1 kwietnia 2003 r.
- Pamięta Pan swój pierwszy dzień w tej pracy?
- Doskonale go pamiętam. Miałem stres, ale nie dlatego, że bałem się pełnienia powierzonej mi funkcji – zarządzałem, współpracowałam wcześniej większym niż w MOK–u zespołem ludzi. Powołanie mnie było poprzedzone skandalem, który dotknął MOK, tak instytucję, jak i ludzi i trzeba było się z tym zmierzyć. Tego się trochę bałem. Nie znałem też ludzi, z którymi miałem pracować, ale zostałem miło przyjęty i okazało się, że dobrze się nam współpracuje. Efekty tej pracy widać i są one potwierdzeniem naszej dobrej współpracy – aktualnie mamy w MOK–u siedemset trzydzieścioro dwoje dzieci, mamy świetlice, pojawiają się ciągle nowe inicjatywy. Jesteśmy naprawdę poważnie traktowani; są instytucje, które nas wspomagają – udało mi się uzyskać znaczące wsparcie finansowe z Narodowego Centrum Kultury w Warszawie i z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi. Nasze projekty zostały po prostu wysoko ocenione. Współpraca z tymi instytucjami daje dużo satysfakcji, bo wiem, że nasze działania, np. akcja „Wyciągamy dzieci z bramy” czy nasze „świetlice artystyczne” są potrzebne, dostrzegane i pozytywnie oceniane. Nawet Fundusz Ochrony Środowiska, który nie musi wspomagać działań kulturalnych, wspomaga nas i dostrzega możliwość połączenia naszych działań. Jest też wiele instytucji i firm w Piotrkowie, które nas wspierają, dla których jesteśmy wiarygodni i którym jesteśmy wdzięczni. Cieszę się więc z tego, że moja czteroletnia praca przynosi efekty.
- Jakie plany na najbliższą przyszłość ma Miejski Ośrodek Kultury w Piotrkowie?
- Jeśli chodzi o wiosnę, to czeka nas jeszcze majówka miejska, jak co raku na pewno będzie zorganizowany jakiś festyn. Właściwie przygotowujemy się już do imprez letnich, wakacyjnych na dziedzińcu. Jesteśmy w trakcie przygotowywania kolejnych wniosków o wsparcie finansowe, które będziemy przeznaczać nie tylko na bieżące potrzeby, ale także na kulturę przez duże „K”. Dużo czasu poświęcam działaniom, które mają na celu organizowanie czegoś dla dzieci, jest to taki mój „konik”. Staram się ciągle pozyskiwać jak najwięcej środków na takie działania. Mam nadzieję, że uda nam się zorganizować drugi Ogólnopolski Festiwal Teatrów Szkolnych i Młodzieżowych, chciałbym, żeby udało się przekształcić te imprezę w cykliczną.
Nasze plany muszą też uwzględniać działania remontowe, inwestycyjne. Mimo prac, które nas czekają będziemy robić wszystko, żeby nie stracić na jakości. Będziemy robić to, co do nas należy, i może nawet na pewnych obszarach podniesiemy poprzeczkę, wszystko po to, żeby mieszkańcy nie mieli możliwości „odzwyczaić” się od nas, od pewnych imprez, zajęć. Taka jest nasza rola, tak to odbieram wraz z wszystkimi pracownikami MOK–u.
- Praca przynosi Panu satysfakcję, ale pewnie przekłada się to na czas, jaki Pan na nią poświęca? W ośrodku kultury można Pan spotkać nie tylko rano, ale też nierzadko podczas imprez odbywających się wieczorem. Czy ma Pan coś takiego, jak godziny pracy?
- Od czterech lat pracuję mniej więcej od ósmej do osiemnastej, dziewiętnastej. Jeśli dzieje się coś wieczorem albo w weekend, to też nie wyobrażam sobie, żeby mnie zabrakło. Przychodzę na wszystkie koncerty, chyba że zachoruję. Od kiedy pracuję w MOK-u nie byłem może na trzech koncertach. Kiedyś powiedziałem, że jeśli przestanę przychodzić na koncerty, to będzie znaczyło, że mój czas się w MOK–u skończył. Zawsze staram się być gdzieś tam z boku, doglądać, czy wszystko jest tak, jak powinno być. To oczywiście sprawia, że nie zawsze mogę wysłuchać koncertu w całości, ale nie mógłbym skupić się na nim, nie mając pewności co do tego, czy wszystko jest w porządku. Ja po prostu jestem spokojny, gdy wszystko „gra”. Ja jestem tam gospodarzem, a wszyscy, którzy przychodzą, są moimi gośćmi, których chciałbym godnie przywitać – choćby uśmiechem. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy przychodzą czują, że ktoś się zajmuje tym, żeby miło spędzali czas. Wszystko, co dotąd w życiu robiłem, starałem się robić jak najlepiej, tak samo traktuję pracę w Miejskim Ośrodku Kultury.
- Czym zatem zajmował się Pan wcześniej?
- Zajmuję się kulturą, sztuką, ale odebrałem wykształcenie ekonomiczne. Mimo to w szkole średniej i na studiach zawsze byłem blisko spraw artystycznych, muzyki. Potem miałem trochę przerwy, jeśli chodzi o aktywne działanie na polu kultury. W 1993 roku nie było z pracą łatwo, a ja właściwie przez przypadek wygrałem konkurs i trafiłem do pracy rządowej na szczeblu ministerialnym. W ministerstwie byłem odpowiedzialny za województwo w określonym obszarze. Potem przez dwa lata pracowałem na samodzielnym stanowisku na poziomie Urzędu Wojewódzkiego, a teraz od czterech lat jestem w piotrkowskim MOK-u. Myślę, że zlepek tych informacji, doświadczenie zawodowe na polu administracyjnym, kulturalnym daje mi możliwość lepszego działania w aktualnej pracy. Dość dobrze czuję się w administracyjnych kruczkach prawnych, dlatego mogę sprawnie prowadzić finanse publiczne. Kontakty, jakie nawiązałem w czasie studiów, wspomagają dbanie o artystyczną część mojej pracy. Przez jakiś czas prowadziłem też działalność gospodarczą, a to z kolei umożliwia mi pozyskiwanie środków. Ciągle próbujemy działać, sprzedawać, kupować, organizować. Te wszystkie doświadczenia pozwalają mi odnajdować się w moich obowiązkach.
- Wykształcenie ekonomiczne przydaje się więc także w pracy na polu kulturalnym...
- Na pewno. Jestem ekonomistą, skończyłem kilka szkół podyplomowych – informatyczne, z prawa finansowego, gospodarczego. Skończyłem studia doktoranckie na kierunku zarządzanie, mam otwarty przewód doktorski. Najbardziej interesuje mnie zagadnienie zmian – organizacja, transformacja, to, co można zmieniać na korzyść firmy. Tę wiedzę teoretyczną staram się także wykorzystywać w pracy w MOK–u.
- Specyfika pańskiej pracy polega również na tym, że często ma Pan do czynienia z ludźmi znanymi, gwiazdami. Jacy są ci ludzie?
- To są w większości przypadków niewątpliwie przyjemne spotkania. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może mieć przywilej kontaktu z ludźmi z pierwszych stron gazet. O ile praca administracyjna może nie jest mocno pasjonująca, to spotykanie się z ludźmi znanymi jest świetną sprawą. Ostatnio mocno zapisało mi się w pamięci spotkanie z Danielem Olbrychskim, sympatyczna było też niedawna wizyta Eleni czy Hanny Banaszak. Odwiedzają nas gwiazdy wielkiego formatu – to są zwykle naprawdę miłe spotkania. Zawsze jestem gdzieś obok organizacji dużych imprez, jak choćby uroczystość podziękowania za dar koronacji obrazu Matki Bożej Trybunalskiej, którą mieliśmy w Piotrkowie jesienią ubiegłego roku. Przy tej okazji mogłem rozmawiać z arcybiskupem Stanisławem Dziwiszem, co przecież jest nie lada zaszczytem i wiąże się intensywnymi przeżyciami osobistymi.
- Czy spotkanie z którymś artystą zapadło Panu w pamięć szczególnie?
- Wszyscy, którzy uczestniczyli w spotkaniu z Danielem Olbrychskim byli zachwyceni. Dużo czasy spędziliśmy na rozmowie, pan Daniel bardzo się na nas otworzył. Bardzo miło rozmawiało się nam także z panią Zuzanną – żoną aktora. Bardzo miło wspominam też wizytę Bronisława Wrocławskiego, z którym spędziłem dużo czasu, oprowadzając go po Piotrkowie. Przyszliśmy też razem do Radia Strefa FM. Byłem pod wrażeniem naszych ciekawych rozmów, ale także skromności, jaką w sobie ma. Podczas spaceru po mieście ludzie pozdrawiali go, zatrzymywali, on zaś odpowiadał na wszystkie pytania i zachowywał się niezwykle skromnie. Ja mogłem się tylko cieszyć, że miałem przyjemność towarzyszyć panu Bronisławowi w wędrówce ulicami naszego miasta.
- Na pewno nie wszystkie gwiazdy są tak skromne i skore do otwierania się. Czy przypomina Pan sobie jakieś wyjątkowe kaprysy VIP-ów?
- Te gwiazdy są w zdecydowanej mniejszości, mnie się to zdarzyło dwa, może trzy razy. Pierwszy raz miałem do czynienia podczas organizacji mojej pierwszej dużej imprezy, kiedy nawet nie artysta, ale manager okazał się po prostu nieuczciwy. Nie można jednaj zrażać się takimi sytuacjami, bo jeśli publiczność piotrkowska chce zobaczyć albo usłyszeć danego wykonawcę, to moim zadaniem jest go tu sprowadzić, bez względu na to, jakie ma usposobienie. Zdarzyło mi się odwołać jeden koncert, jeszcze przed podpisaniem umowy, ponieważ nie mogliśmy „dogadać się” z ekipą tego artysty. Miał to być koncert Macieja Maleńczuka, ale przygotowana umowa nie została podpisana. Takie sytuacje są jednak w mniejszości i poza nimi cała otoczka koncertów i wizyt gwiazd jest przyjemną sprawą. Jeśli kiedyś skończyłbym pracę w MOK–u, na pewno wspominałbym tę jej część bardzo miło.
- Czy Pana ulubiony artysta odwiedził już Piotrków?
- Artystą, którego wielokrotnie próbowałem do nas zaprosić był Marek Grechuta. Jest oczywiście wielu artystów, których bardzo szanuję, ale jeśli chodzi o ten koncert, wyjątkowo mi zależało. Nawet doszedłem do porozumienia w rozmowie z żoną pana Marka, która prowadziła jego sprawy, ale koncert nie doszedł do skutku. Pan Marek nie czuł się najlepiej, obawialiśmy się o jego zdrowie. Nie gościliśmy więc Marka Grechuty, a szkoda, bo już więcej do nas nie przyjedzie. Poznałem go w czasach studenckich, ale żałuję, że nie udało mi się go do Piotrkowa zaprosić.
Kilkakrotnie próbowałem zorganizować spotkanie z Tadeuszem Nalepą, którego twórczość wysoko jest ceniona, także przeze mnie. Też nie doszło to do skutku, a teraz można już tylko żałować. Mieliśmy też kiedyś podpisaną umowę z kapelą „Dżem”, ale stało się nieszczęście – mieli wtedy poważny wypadek. Koncert na rok odłożyliśmy, ale kiedy do niego doszło, okazało się, że natychmiast brakło biletów, a ja już kolejny raz pożałowałem, że nie mogę rozbudować sali widowiskowej (uśmiech).
- Jakie obszary muzyczne są Panu najbliższe?
- Wychowałem się na SBB, na Skrzeku, na muzyce lat osiemdziesiątych. Bardzo bliskie są mi różne odmiany jazzu, lubię rock – jazz, rock – blues.
- Nie jest tajemnicą, ze działał Pan na polu muzycznym. Czym się Pan zajmował?
- Wszystko zaczęło się z konieczności, bo kiedy miałem ok. szesnastu lat odczułem, że powinienem zacząć sam się utrzymywać. Wcześniej od kilku lat grywałem w jakichś składach rockowych, punkowych – próbowaliśmy grać „na fali” lat osiemdziesiątych. Potem zaczęło się to robić komercyjnie, żeby mieć jakiś dochód, jakieś własne pieniądze. To pomogło mi przetrwać na studiach, nie musiałem nikogo prosić o finansowe wsparcie. Dziś już nie gram, zostało mi z tamtych czasów wielu znajomych, koledzy, z którymi przez ok. piętnaście lat grałem i z którymi się do dziś gdzieś spotykam. Mnie i moich kolegów nauczyło to wszystko po prostu życia. Nauczyliśmy się zarabiania, ale przede wszystkim szanować pieniądze. Kiedy w czasie studiów nasi koledzy w sobotę wybierali się na imprezy, my pakowaliśmy sprzęt i jechaliśmy grać innym do tańca. Nie zawsze byliśmy do tego nastawieni entuzjastycznie, ale przecież wszystko ma jakąś cenę.
- Będąc dzieckiem, miał Pan swojego idola?
- Zdecydowanie byłem zafascynowany muzykiem Józefem Skrzekiem. Miałem z nim zrobione zdjęcie, które mu pokazałem, kiedy przyjechał do Piotrkowa. Był pod wrażeniem tej dwudziestoparoletniej fotografii, która nota bene długo wisiała nad mim łóżkiem. Po latach zdjęcie zostało opatrzone autografem mojego idola.
- Nie brakuje Panu czasem grania, muzykowania?
- Rzeczywiście już nie gram, mam momenty, w których mi tego brakuje, ale zostawiłem sobie bębny, na które zawsze sobie mogę popatrzeć.
- Czy oprócz pasji muzycznej ma Pan jakieś inne hobby?
- Bardzo lubię zwiedzać zabytkowe zamki. Mój kuzyn zwiedził wiele zamków w Polsce i Czechach, a ja połknąłem bakcyla. Kiedy jedziemy gdzieś z rodziną, zawsze po drodze zatrzymujemy się, żeby zobaczyć jakieś budowle. W planie wycieczki umieszczam taki punkt, wcześniej szukam, co na naszym szlaku warto zobaczyć. Lubię spacerować w rejonach takich zabudowań, a nawet trochę się powspinać. Tylko moja żona musi wykazywać się cierpliwością, bo nie przepada za wspinaczkami. Najbardziej podobają mi się budowle z XVI – XVII wieku. Zwiedziłem wiele w Polsce, kilka za granicą, np. w Czechach, gdzie jest ich bardzo dużo.
- Gdzie spędził Pan dzieciństwo i z czym się ono Panu kojarzy?
- Od zawsze mieszkam w Piotrkowie, nawet przy tej samej ulicy. Moje zaangażowanie w akcję „Wyciągamy dzieci z bramy” jest oddźwiękiem tego, z czym zetknąłem się w dzieciństwie.
Moje rodzina nie miała kłopotów, ale widziałem w swoim środowisku wiele domów, którym było trudno. Znam nadal tych ludzi, koleguję się z nimi i wiem, że trudności przechodzą na kolejne pokolenia, dlatego w tak dużym zakresie organizujemy wolny czas dzieciom, których rodzice nie mają czasu, często pieniędzy. Wydaje mi się, że to, co robimy jest efektem moich obserwacji i tego, co widziałem, również jako dziecko. Czasy są trudne, nie ma pracy, rodzice nie mają czasu, a czasem i alternatywy dla zajęcia czasu swoim dzieciom. Im z kolei zostaje tylko brama, ulica, ale wydaje mi się, że nasze działania trochę temu zaradzają. Satysfakcję daje mi patrzenie, jak te dzieci się zmieniają, jak coraz częściej do nas przychodzą. Nasze zajęcia są dla nich alternatywą dla bramy, ulicy.
- Trudno było „rozkręcić” tę akcję, dotrzeć do dzieci?
- Pamiętam jak dziś, kiedy przyszedłem do pracy do MOK-u i zaczęliśmy robić imprezy wakacyjne. Zawsze wiedziałem, że jest potrzeba takiego działania, więc pewnego dnia poszedłem w miejsca, gdzie mieszkają moi znajomi z dzieciństwa i po prostu „pozbierałem” dzieciaki z podwórek, bram i całą gromadkę zabrałem do MOK–u. Są osoby, które do dzisiaj pamiętają, jak w deszczu biegłem z tymi dzieciakami aleją 3 Maja – to musiał być rzeczywiście ciekawy widok. Tego pierwszego dnia było ich chyba siedemnaścioro – były trochę „umorusane”, ale bardzo sympatyczne. Od tego dnia było ich coraz więcej, jedne od drugich dowiadywały się o tym, że można przyjść do nas i ciekawie spędzać czas. Zaczęło się od różnych zajęć, których było coraz więcej, potem duże festyny i przyszły świetlice. I wcale nie jest tak, że przychodzą do nas tylko dzieci, których nie stać na wyjazdy na wakacje – przychodzą do nas wszystkie dzieci, także z Oratorium prowadzonego przez ojca Gracjana - integrują się i dogadują bez problemu. Największą dla mnie nagrodą jest, kiedy idę ulicą i dziecko mówi mi „dzień dobry”, choć ja go sobie może nie przypominam. To znaczy, że z jakichś powodów pozytywnie mu się kojarzę - ja i MOK.
- Ma Pan brata, wyglądacie, jak bliźniacy...
- ... ale jest między nami trzy i pół roku różnicy. Jesteśmy w bardzo dobrych stosunkach, ale bywało różnie. Jako dzieci nawet się czasem „poszturchaliśmy”, ale od czasów nastoletnich już zaczęliśmy razem pracować. Działaliśmy w harcerstwie, graliśmy razem w zespole, potem prowadziliśmy wspólną firmę, zawsze dobrze się dogadywaliśmy. Obaj pływamy, obaj lubimy jazdę motocyklem, jazdę na rowerze. Mamy na wiele spraw podobne spojrzenie, ale są też różnice, bo przecież w jakiś sposób zajmujemy się różnymi rzeczami. Zawsze obaj byliśmy jakimiś działaczami, społecznikami, mój brat działa we władzach miasta, jest radnym, ja nie, ale sprawy publiczne żywo nas interesują. Łączy nas bez wątpienia to, ze jesteśmy jednymi z najbardziej znanych braci w mieście. Tak przynajmniej powiedział kiedyś rzecznik prezydenta poprzedniej kadencji (śmiech).
- Czy pańskie dzieci także przejawiają jakieś artystyczne zainteresowania?
- Córka, Iza, tańczy, Łukasz jest jeszcze trochę za mały, żeby wiedzieć, co mu będzie w duszy grało. Iza chce byś stomatologiem, tak jak moja żona. Jednym z jej ulubionych zajęć jest przesiadywanie w gabinecie. Łukasz ma skłonności do jakichś technicznych prac. Córce i żonie niezbyt dobrze kojarzy się życie publiczne, raczej skłaniają się ku temu, by mieć jakieś swoje obszary, swoje zainteresowania.
- Można przypuszczać, że Pan się także dentysty nie boi?
- Właśnie się boję. Moja żona przeżywa prawdziwe męki, jeśli już mam usiąść na fotelu. Wtedy przez kilka dni wcześniej wszyscy jesteśmy w domu „podminowani”. Do tematów i zagadnień stomatologicznych zdążyłem trochę przywyknąć, bo czasem bywamy w towarzystwie osób z tego środowiska. Nie dziwią mnie już kilkugodzinne rozmowy o chorobach dziąseł ani toasty za próchnicę (uśmiech).
- Jak chętnie spędza Pan wakacje?
- Od kilku lat bez zmian jeździmy w rejony Trójmiasta, potem drugi w roku wyjazd organizujemy sobie gdzieś na południe. To są takie nasze tygodniowe wakacje, bo na więcej nie pozwala nam czas.
- Gdyby mógł Pan wyjechać w najbliższym czasie na wymarzone wakacje, to jak by one wyglądały?
- Wymarzony wyjazd planujemy z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Mam tylko jeden kłopot – żona boi się wybrać w podróż samolotem, która będzie trwała dwanaście godzin. Być może będę więc musiał lecieć z bratem.
- Jak spędzi Pan tegoroczne święta wielkanocne?
- W święta wielkanocne tradycyjnie już jest tak, że na śniadaniu i objedzie jesteśmy u rodziców i teściów. Tak będzie prawdopodobnie i w tym roku. Nasza rodzina kultywuje wszelkie tradycje, więc na pewno w lany poniedziałek trudno będzie o suche ubrania.
- Życzę zatem udanego świętowania. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Anna Warych
img=1

Komentarze 0

reklama

Dla Ciebie

14°C

Pogoda

Kontakt

Radio