Monika długo mieszkała w piwnicach starego domu bez prądu i ogrzewania, choć miała własne mieszkanie. Mąż zmienił zamki. Pomoc policji nie była skuteczna. Jan* padł ofiarą własnej córki, która - jako pracownica banku - wzięła kredyt na ojca i ten został bez dachu nad głową. Rodziny Kowalskich* nie było stać na ogrzewanie starego domu zimą. W Bełchatowskim Centrum Pomocy Bliźniemu Monar-Margot w tym roku został pobity rekord ilości mieszkańców. W tej chwili mieszka tam 91 osób. To 91 osobnych historii.
Bełchatów, centrum miasta, środek osiedla. To tu na 1200 metrach kwadratowych w 34 pokojach mieszka 91 osób. Każda z nich przeżyła własną tragedię i została bez dachu nad głową. Schronienie znalazły tu, w Bełchatowskim Centrum Pomocy Bliźniemu Monar -Markot. Takich osób jest coraz więcej. W ubiegłym roku przez placówkę przewinęło się ich ponad 200.
- Ponad dziesięć lat temu Marek Kotański założył Monar (swego czasu było takich ośrodków ok. 120 w całej Polsce). Wtedy i dziś też tak jest, że Monar kojarzy się z narkomanami biegającymi ze strzykawkami w ręku. U nas tak nie jest. Tu trafiają ludzie, którzy gdzieś na skrzyżowaniu życiowym poszli złą drogą. Niektórzy padli ofiarą oszustwa, przemocy domowej lub wypadek losowy zadecydował, że nie mają gdzie mieszkać (np. pożar). To dobrzy, zagubieni, uczynni ludzie. Placówka w Bełchatowie nie prowadzi terapii uzależnień. Jeśli wystąpi taki problem, podopieczni są kierowani do szpitala lub do specjalistycznych placówek w naszym stowarzyszeniu. Markot to ruch wychodzenia z bezdomności i my staramy się pomóc tym, którzy zostali bez dachu nad głową - mówi Marek Popielecki, dyrektor Bełchatowskiego Centrum Pomocy Bliźniemu.
Bez prądu i ogrzewania
Monika nie jest bełchatowianką. Przyjechała tu z miejscowości oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. Skierowała ją tu opieka społeczna, kiedy została wyrzucona z własnego mieszkania. Jej sytuacja jest bardzo skomplikowana i ma wiele wątków. Najgorsze jest to, że została bez niczego.
- Były mąż wyrzucił mnie z naszego wspólnego mieszkania. Człowiek z wyrokiem za pobicie i znęcanie się. Jesteśmy po rozwodzie od 12 lat i mieszkanie było wspólne. Pewnego dnia wyrzucił mnie z mieszkania i zmienił zamki. Interwencje policji i sprawy sądowe nie przyniosły rozwiązania. Teoretycznie mogę tam zamieszkać, ale on za każdym razem zmienia zamki... Doszło do tego, że długi czas mieszkałam w piwnicach starego domu. Bez prądu, zimą w temperaturze czterech stopni w pomieszczeniu. Pamiętam, jak ręcznie ze starego futra uszyłam sobie nogawice, by nie zamarzły mi stopy. Nie wytrzymałam i trafiłam tutaj. Co dalej? Chciałabym wyjechać z Polski i już nigdy tu nie wrócić - mówi Monika.
Rodzina zostawiła ich bez środków do życia
W bełchatowskim Markocie każdy ma swoją tragiczną historię. Jan* miał udar. Został bez niczego, kiedy jego córka, pracownica banku, wzięła kredyt na jego nazwisko. Roman* w wypadku stracił nogę. Rodzina sprzedała jego czteropokojowe mieszkanie i „podarowała” mu kawalerkę na czwartym piętrze. „Uwięziony” mężczyzna nie wytrzymał i poprosił o przyjęcie do ośrodka. Jednak jedną z najtragiczniejszych historii nosi w sobie Lidka, która mieszka w ośrodku razem z synkiem. Bita, gnębiona i zagubiona, dziś dochodzi do siebie. Jest po terapii i zdecydowała się opowiedzieć swoją historię.
Bił, wiązał i znęcał się psychicznie
- Może moja historia doda komuś odwagi, otworzy oczy, może kogoś uratuje, zmotywuje do działania dla ratowania siebie - rozpoczyna wypowiedź Lidka z Gdyni, mama dziesięcioletniego chłopca. Jej historia jest długa i skomplikowana. Z pierwszym mężem nie udało się ułożyć życia. Rozstali się w zgodzie, kiedy on poznał inną kobietę. Długo była sama, aż w końcu spotkała tego wymarzonego, o osiem lat młodszego Arka*. Marzyła, by tym razem jej życie się ułożyło.
- Jak to się mówi, miłość jest ślepa. Jak poznałam Arka, wydawał mi się idealnym facetem. Byłam nim zafascynowana. Był troskliwy (do momentu narodzin syna), opiekuńczy, mówił, że kocha. Pracował w Stoczni Gdańskiej. Czasem tylko przyszedł po piwie z pracy, ale byłam tolerancyjna. Ma kolegów, jest facetem, nie będę go trzymać pod pantoflem, myślałam. O skłonnościach do hazardu nie wiedziałam nic. Jak zaszłam w ciążę, to przestraszył się, że jego życie ulegnie zmianie, że będą obowiązki, mniej czasu i większe wydatki. Nie spodobało mu się to - mówi Lidka.
Swoje niezadowolenie pokazał bardzo wyraźnie. Pod błahym pretekstem pobił żonę, kiedy była w dziewiątym miesiącu ciąży. Rodziła dziecko z podbitymi oczami.
- Zaraz po wyjściu ze szpitala chciałam od niego uciec, bo przestraszyłam się tego, co zrobił. Bałam się, że skrzywdzi dziecko. Ale, jak to mówią, czas goi rany. Miałam nadzieję, że się zmieni. Bardzo chciałam mieć szczęśliwą rodzinę - mówi Lidka.
Arek zmienił się rzeczywiście, ale na gorsze. Coraz częściej uderzał w alkohol, a potem „uderzał” swoją żonę. Nie wracał na noce. Lidka całymi dniami siedziała w domu z małym dzieckiem. Bez środków do życia i bez możliwości podjęcia pracy.
- Dziś wiem, że głupia byłam, że się temu poddałam. Tym bardziej, że Arek jako ojciec się nie sprawdził. Nie robił synowi krzywdy, ale inaczej sobie to wyobrażałam. Myślałam, że da z siebie więcej jako ojciec, choć trochę czułości swojemu jedynemu synowi. Starałam się jakoś sobie radzić, mogłam liczyć na rodzinę, ale nie chciałam ich martwić. Sama sobie tak ułożyłam życie, więc sama chciałam sobie radzić - mówi Lidka.
Kiedy Arek przyszedł pijany z pracy w towarzystwie kolegów i pobił swoją żonę na ich oczach, ta wyjęła dziecko z łóżeczka i uciekła. Biegła w deszczu z synkiem na ręku, aż trafiła do gdyńskiego domu samotnej matki. Zamieszkała tam. Radziła sobie. Znalazła pracę, opiekę do dziecka i odzyskała spokój. Po pewnym czasie Arek „zorientował się, co stracił” i namówił Lidkę na powrót. Ta uległa.
- Wróciłam. Raz było lepiej, raz gorzej. Tak bardzo chciałam mieć pełną rodzinę, że byłam ślepa. Kiedy mnie bił, myślałam: jutro o tym zapomnę i znów będzie dobrze. Dobrze nie było. Nie wracał całymi tygodniami. Wpadł w uzależnienie od gier hazardowych. Potrafił przegrać całą pensję w jeden wieczór. Kiedy zwolnili go ze stoczni, dostał odprawę ponad 40 tys zł. Chciałam, byśmy kupili coś swojego, ale on przegrał te pieniądze i przepił. Nie było go pół roku. Brakowało na chleb. Myślałam o tym, co się ze mną dzieje, że się temu poddaję. To był czas wegetacji, ale wszystkimi siłami próbowałam ratować rodzinę - mówi Lidka.
Chcąc ratować rodzinę, Lidka posunęła się do kroku, który trudno sobie wyobrazić. Zaczęła pić, by zatrzymać męża w domu. - Cały czas zastanawiałam się, co ja źle robię. Wpadłam na pomysł, że może powinnam bardziej o niego zadbać. Przyrządzałam kolacje i proponowałam, że wspólnie napijemy się drinka, żeby tylko nie pił z kolegami poza domem. By nie przychodził pobity albo by nie bił kogoś innego. Jemu się to spodobało. Przychodził weekend i on namawiał mnie na te wspólne kolacje. Po pewnym czasie zaczęłam się łapać na tym, że też czekam na te weekendy. Potem, kiedy nie wracał na noce, bałam się, że jak przyjdzie, to mnie pobije, więc wychodziłam do towarzystwa (nigdy nie piłam w domu sama) i koiłam nerwy alkoholem. Dziecko na to patrzyło - mówi Lidka.
Po tych wydarzeniach było jeszcze wiele ucieczek i powrotów. Przebaczania, walki o rodzinę, ale kiedy Arek wiązał ją i bił i kiedy wyciągnął Lidkę za włosy na korytarz, wybił jej kilka zębów, ta zabrała dziecko i uciekła z nim, skacząc z balkonu. Postanowiła odejść i już nie wrócić. Poprosiła Ośrodek Pomocy Społecznej w Gdyni, by skierowano ją do placówki jak najdalej od Gdyni. Tak trafiła do bełchatowskiej placówki po raz pierwszy. Tu znalazła schronienie, poczucie bezpieczeństwa, a dyrekcja pomogła znaleźć jej pracę. Była spokojna. Nie piła. Aż do telefonu od Arka. Pogodziła się z nim i znów namówił ją na powrót. Szybko wróciła i znów obiecała sobie, że nigdy więcej. Wydawałoby się, że znów poukładała sobie życie.
- Chyba poczułam za silny grunt pod nogami. Napiłam się i pokłóciłam z nielubianym przeze mnie mieszkańcem placówki. Efekt był tragiczny. Była interwencja i... zabrali mi dziecko. To była dla mnie tragedia. Po tym wydarzeniu dostałam takiego kopa, że postanowiłam zrobić wszystko, by odzyskać syna. Poszłam na terapię. Po trzech miesiącach sąd cofnął postanowienie i syn wrócił do mnie. Teraz mieszkamy tu i odzyskuję spokój. Skończyłam terapię i zrozumiałam, że byłam ofiarą przemocy. Znów szukam pracy. Zamierzam złożyć pozew o rozwód i ograniczyć prawa rodzicielskie ojcu mojego syna. Zaczynam życie od nowa - podsumowuje Lidka.
Trudnych historii w BCPB Monar-Markot jest wiele. O tym, w jaki sposób działa ośrodek, dlaczego jest w nim tak dużo mieszkańców i w jaki sposób wychodzą oni z bezdomności, w następnym numerze „Tygodnia Trybunalskiego”.
* imiona zostały zmienione
Ewa Tarnowska-Ciotucha
- “Całe to skrzyżowanie jest do du.. !”
- Sześciolatki w szkołach. Dla kogo zabraknie miejsca?
- Italiano, co dalej z tobą?
- Unikalne miejsce w piotrkowskim sądzie
- BHT Piotrkowianin JUKO Piotrków Trybunalski – plany na nowy rok
- HARC kręcił teledysk
- Pozytywnie nakręceni – Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci i Młodzieży HARC
- Jak rozpoznać powiat
- Andrzej Poniedzielski – jestem poetą użytkowym