Tak na bełchatowski Oddział Leczenia Alkoholowych Zespołów Abstynencyjnych trafiają pacjenci.
Wiesiek
Mam na imię Wiesiek*. Wiek średni, wykształcenie średnie. Dziecko, żona, dom, samochód. Słowem - stabilizacja. Ale nie do końca. Moim problemem jest wóda. Z przerwami na abstynencję piję już piętnasty rok. I raczej nie zanosi się na to, bym przestał.
Na bełchatowski oddział trafiłem sam. Potrzebne było tylko skierowanie lekarza rodzinnego. Miałem pecha, bo na przyjęcie czekałem ponad cztery godziny. Pierwszeństwo mieli przywożeni karetkami czy radiowozami. Potem szli ci, którzy trafili tu na terapię antyalkoholową. Na końcu ja.
Nawet nie wiecie, jaka to męczarnia tak siedzieć i czekać. Was co najwyżej może męczyć kac po wizycie u znajomych. Zwykły ból głowy, nudności. Ja siedziałem tam i trząsłem się jak galareta. Nie miałem siły podnieść się z krzesełka - nogi były zbyt słabe. Ręce drżały tak, że na dokumencie przyjęcia mój podpis wyglądał jak trzy krzyżyki, którymi w średniowieczu podpisywali się niepiśmienni chłopi. Nie znacie tego uczucia. I dobrze.
Traf chciał, że zająłem ostatnie wolne miejsce i od razu w sali najgorszych przypadków. Z kamerą w rogu sufitu. Cały czas pod okiem pielęgniarek. Ale dla mnie to była ulga. Dostałem miłosierną kroplówkę z glukozą i leki uspokajające. I zacząłem poznawać sąsiadów.
Marek
Marek miał niezły odlot. Bez kontaktu z otoczeniem. Tym rzeczywistym, bo cały czas odganiał krzykiem atakującego go czerwonego smoka i ognistego węża. Przywiązany pasami do łóżka, odganiał je jeszcze całą noc. Mimo leków na uspokojenie. Odganiał je, naprzemian krzycząc i szepcząc. Przez pierwszą godzinę to było nawet śmieszne. Później stało się irytujące. Po północy człowiek miał ochotę udusić go poduszką. A najlepsze jest to, że następnego dnia niczego nie pamiętał. Rozpięli go na trzeci dzień. Nadal jednak był zbyt słaby, by wstać z łóżka. Zdarza się.
A mnie i tak było jak w niebie. Kiedy kończyła się jedna kroplówka, zaraz pojawiały się następne. Zaczynałem trudny powrót do stanu używalności.
Robert
Roberta przyprowadziła przerażona żona. Jest strażakiem ochotnikiem w jednej z podbełchatowskich miejscowości. Dorabia sobie jako klawiszowiec na weselach. I to go niestety zgubiło. Wiecie, jak to jest - nikt z zespołu za kołnierz nie wylewa. I któregoś dnia Robert dostał krótkiego napadu padaczkowego. Nic mu się nie stało, ale ponieważ działo się to w jego strażnicy, musiał zgłosić się na oddział. A miał wiele do stracenia: uprawnienia do prowadzenia ciężkich wozów gaśniczych (jest kierowcą), uprawnienia do prac na wysokościach i jeszcze coś z piłami spalinowymi, czego nie pamiętam. Jednym zdaniem – nie przelewki.
Później, kiedy już stanęliśmy na nogi, często korzystaliśmy z sierpniowego słońca i na ławkach przed oddziałem, przy papierosie, toczyliśmy dysputy o życiu. Jak - nie przymierzając - Jan Himilsbach. Dlaczego tu jesteśmy? Co zrobić, żeby to się nie powtórzyło? Takie, wiecie, męskie rozmowy. Tyle że bez piwa. Niestety.
A musicie wiedzieć, że bardzo często na oddział trafiali zawodowcy. Kiedy po kolejnym zapiciu czuli, że nadchodzi kryzys, pakowali po prostu torbę i sami przychodzili. I zostawali. Na wasz koszt, bo leczenie alkoholików jest bezpłatne. Należy nam się jak psu zupa. A wasze podatki i składki nam to ułatwiają.