Jak 33-letnia piotrkowianka dowiedziała się, że jest chora? W zeszłym roku zaczęła boleć ją ręka. Potem częściowo straciła czucie w kończynie. Poszła do lekarza. Dowiedziała się, że to stres, że być może źle sypia, że musi kupić inną poduszkę, bo przeczulica ręki to być może wynik problemów z kręgosłupem.
W lutym Justynę zaczęło boleć kolano. Noga spuchła, pojawiła się woda. - Wystraszyłam się, pojechałam na pogotowie, bo nie miałam żadnego urazu – mówi kobieta. Na SOR-ze usłyszała, że na pewno uraz był, tyle, że ona tego nie pamięta. Ortopeda ściągnął wodę z kolana i... na tym się skończyło.
Justyna udała się do innego ortopedy. Ten zlecił USG, badania krew. - Nic nie wyszło. Lekarz zasugerował wtedy, że to może być choroba o zupełnie innym podłożu. Skierował mnie do zakaźnika, żebym zrobiła sobie testy m.in. na boreliozę – mówi Justyna. - Z badań w pierwszym teście wyszła borelioza, ale pierwszy wynik zazwyczaj jest mało wiarygodny, dlatego zlecono drugie badanie, które również potwierdziło boreliozę. Diagnozowanie zaczęło się w połowie lutego, ale leczyć zaczęłam się w połowie maja, bo badania powtarza się co kilka tygodni.
Z badań wynika, że Justyna ma boreliozę przewlekłą, czyli jest chora od lat. Dziś zażywa 20 tabletek dziennie. - Łącznie na leki wydałam dotąd 1700 zł, to zapas na 6 tygodni – mówi piotrkowianka. - Badania kosztowały ponad 2 tys. Wstępnie terapia ma potrwać 3 miesiące. Biorę trzy różne antybiotyki. To oznacza różne powikłania, skutki uboczne, dlatego pozostałe leki pełnią funkcje ochronne.
Justyna nie ma dobrego zdania o metodach leczenia boreliozy w Polsce. Mówi, że chorzy często pozostawiani są sami sobie. - Musimy szukać pomocy na własną rękę, bo zakaźnicy co prawda przepisują antybiotyki, ale jeśli te nie pomagają, to lekarze uznają, że sprawa jest zakończona, a chory ma po prostu „zespół poboreliozowy”, często wysyłają wtedy do psychiatry i… dla nich temat się kończy – mówi. - Mnóstwo ludzi ratuje się jak może, tzn. szuka kolejnych specjalistów i metod leczenia. W innych krajach boreliozę leczy się jednak trochę inaczej niż u nas. Ja znalazłam lekarza, który stosuje te niestandardowe metody. To leczenie nie jest niestety refundowane przez NFZ. Żeby dostać się do pani doktor, czekałam dwa miesiące.
Kiedy Justyna poznała diagnozę, rozpoczęła poszukiwania w sieci, okazało się, że ludzi chorych na boreliozę jest naprawdę mnóstwo, a wielu zmaga się z jeszcze poważniejszymi problemami niż ona. - Jedna dziewczyna wylądowała na oddziale psychiatrycznym, bo miała ataki padaczkowe, tymczasem badania niczego nie wykazały - opowiada. - Po bardziej szczegółowych badaniach okazało się, że to jednak borelioza. Inny przypadek - chłopaka przez 10 lat leczono na stwardnienie rozsiane, a miał boreliozę. Mimo że tak wiele mówi się teraz o kleszczach i boreliozie, ludzie nadal przeżywają tragedie, a lekarze nie wiedzą, co robić. Trzeba szukać pomocy samodzielnie. Mnie boli ręka i kolano, ale są osoby, które od boreliozy tracą np. wzrok.
Choroba atakuje w różny sposób. „Szczęście” mają ci, którzy w ogóle zauważą na ciele kleszcza, mają świeże zakażenie, na skórze pojawia się rumień. Wówczas leczenie ogranicza się do zażywania antybiotyków przez kilka tygodni. W przypadku Justyny było inaczej. Kobieta nawet nie zauważyła, że ugryzł ją kleszcz. Zawsze bała się wszelkich pajęczaków, w lesie była ostrożna, nosiła długie spodnie i długie rękawy. Po powrocie do domu brała prysznic. Jak się okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Kleszcz prawdopodobnie ugryzł ją kilka lat temu, teraz pojawiły się objawy, a to oznacza, że choroby nie da się już wyleczyć, co najwyżej zaleczyć.
Co stałoby się z Justyną, gdyby nie miała pieniędzy na leczenie? - Nie wiem, zostałabym pod opieką zakaźnika, jeśli antybiotyk by nie pomógł, być może zostałabym odesłana do psychiatry – odpowiada kobieta. - Na forach internetowych ludzie opisują swoje historie. Powtarza się jeden schemat - chory trafia do zakaźnika, ten lekceważy sprawę, mówi, że wyniki badań są fałszywe, odsyła do psychiatry, sugerując hipochondrię czy depresję.