Nie jest tak źle
Z Maciejem Kołowrotkiewiczem, właścicielem piotrkowskiej firmy vendingowej Leko, rozmawialiśmy na krótko przed wejściem w życie rozporządzenia, czyli pod koniec sierpnia. Już wtedy popierał pomysł wycofania niezdrowej żywności ze sklepów, ale skarżył się na brak okresu przejściowego i możliwości dostosowania się do nowych, rygorystycznych przepisów, przez co nie zdążył wymienić asortymentu.
Po pół roku ponownie spotykamy się w siedzibie jego firmy. Prosi, by poczęstować się owocami liofilizowanymi. Za niezbyt atrakcyjną nazwą kryje się po prostu niskokaloryczny batonik o smaku truskawkowym. - To jedyny produkt, do którego sanepid miał zastrzeżenia podczas kontroli i który wycofałem ze swoich automatów. Okazało się, że ma za dużo cukru w składzie – uśmiecha się.
Kołowrotkiewicz jest z jednej strony zadowolony, że zmieniło się postrzeganie automatów. Jego zdaniem nie kojarzą się już ze śmieciowym jedzeniem, a głównie ze zdrową żywnością. Widzi także zmianę podejścia u samych dzieci. - To zmiana bardzo powolna, ale najważniejsze, że na lepsze. Wcześniej na przykład suszone jabłka czy inne owoce nie cieszyły się praktycznie żadnym zainteresowaniem. Teraz dzieci przyzwyczajają się do nowych smaków, do mniejszych ilości cukru.
- Sytuacja zbytnio się nie pogorszyła. Uczniowie nadal kupują bułki i zawsze je kupowały – mimo, że zostało tylko ciemne pieczywo. Do tego jakieś sałatki z owocami czy z kurczakiem. Poza tym sklepik jest dodatkowym i nie jedynym moim źródłem utrzymania, bo mam też stołówkę i to głównie z niej czerpię zyski – mówi z kolei Jadwiga Szkatulska, prowadząca sklepik w III LO w Piotrkowie Trybunalskim.
Kobieta przyznaje, że uczniowie pytają o "zakazane" produkty. - Kawy czy słodyczy u mnie nie dostaną. Ale jeśli nie dostaną ich tutaj, to przyniosą je sobie z Żabki czy McDonalda. A to nie jest przecież zabronione...
Nie jest dobrze
Swoista ewolucja, którą przyniosło rozporządzenie, ma drugie oblicze. - Na początku ubiegłego roku szkolnego zatrudniałem dwie osoby. Dziś pracuję sam. Co prawda nie zmalała ilość moich automatów – tam, gdzie wykruszyły się sklepy, powstawiałem swój sprzęt. Sprzedaż jednak znacznie spadła. Zrekompensowałem to sobie obniżeniem kosztów. Niestety, właśnie poprzez zwolnienie dwóch pracowników – mówi Kołowrotkiewicz. I dodaje, że założył działalność gospodarczą w branży turystycznej – zajmuje się organizacją imprez i kolonii.
Przedsiębiorcy, którzy mają alternatywne źródło utrzymania, mogą być znacznie spokojniejsi – jeśli sklepikowy biznes okaże się nieopłacalny, zawsze pozostaje im inna działalność. Są jednak osoby, dla których dochód z prowadzenia sklepiku to jedyny zarobek... O swojej sytuacji mówią albo niechętnie, albo ze zrezygnowaniem.
Przy okazji wizyty w Gimnazjum nr 3 zostajemy szybko odprawieni – pracownicy powiedzieli tylko, że sklepik nie działa od początku roku szkolnego.
- Zakończyłam działalność tylko i wyłącznie ze względu na tę ustawę. Mogłam ryzykować, sprzedawać produkty "spod lady" i na nich zarabiać, ale ile można pracować w strachu przed kontrolą i grzywnami? - pyta pani Anna, do niedawna prowadząca sklepik w II Liceum Ogólnokształcącym. Od nowego semestru uczniowie "Dwójki" muszą zadowolić się wyłącznie żywnością z automatu. Czym nie są specjalnie zachwyceni...
Pesymizmu nie kryje właścicielka sklepiku w Gimnazjum nr 4. - W tym momencie dokładam do interesu... Szkoła obniżyła nam nawet czynsz, ale i tak wszystko zależy od tego, czy rząd wprowadzi jakieś zmiany. Zrobimy, co w naszej mocy, żeby nie wycofywać działalności w przyszłym roku szkolnym – przyznaje.
Ryszard Kularski, właściciel sklepiku umiejscowionego w Gimnazjum nr 5 twierdzi, że dostosował się do rygorystycznych przepisów – nie sprzedaje słodkich batonów czy gazowanych napojów i oferuje zdrową żywność. Poproszony o podsumowanie swojej sytuacji, mówi krótko: – Mogłoby być lepiej. Sprzedaż spadła o około jedną trzecią. Ale nie załamuję się. Trudności sprawiają, że człowiek zaczyna być operatywny – przekonuje i zwraca przy tym uwagę na coś jeszcze.
Walka – z kim i o co?
- Przed reformą nie było żadnych pogadanek, plakatów. Żadnej kampanii informacyjnej, wszystko przyszło z dnia na dzień. Jeśli rząd rzeczywiście miałby walczyć ze śmieciową żywnością i nadwagą wśród młodzieży, powinien zakazać reklam niezdrowych produktów. Dziecko widzi reklamę coli i jest przekonane, że to jest dobre i zdrowe. Wyciskam sok ze świeżej marchwi czy jabłek, ale sprzedaję go głównie nauczycielom. Dzieci w ogóle nie chcą go pić. Zostaliśmy pozostawieni sami sobie, nikt się nami nie przejmował – żali się Kularski.
Całą sprawę chyba najtrafniej opisał jeden z internautów w komentarzu pod wrześniowym artykułem na portalu epiotrkow.pl: "celem ustawy nie jest poprawa zdrowia dzieci, tylko wyeliminowanie szkolnych sklepikarzy". Trudno się z tym nie zgodzić. Rozporządzenie nie dość, że nie rozwiązało problemów (uczniowie mogą przecież wnieść pączka, drożdżówkę czy słodki napój w plecaku), to przysporzyło ich drobnym przedsiębiorcom. Tym samym, których jeden z najbardziej wpływowych polskich polityków nazwał "solą tej ziemi".