Razem z cyrkiem byli w Chinach, Rosji, Białorusi, Austrii, Finlandii, Belgii, Holandii. W Polsce nie ma miasteczka, którego by nie odwiedzili. Na swoim koncie mają zwycięstwa w festiwalach cyrkowych, udział w teledyskach, pracę z aktorami polskiego teatru i ekranu.
Na arenie spędzili wiele godzin. Nie mniej, ćwicząc swój numer z dziedziny ekwilibrystyki. Nie ukrywają, że o wyborze zawodu zadecydował przypadek. Wiele lat byli partnerami na arenie i w życiu. Tymi ostatnimi są do dziś.
- Bardzo chciałam tańczyć. Kiedy jednak okazało się, że zbyt późno o tym pomyślałam, postanowiłam, że muszę uprawiać jakiś ciekawy zawód. Nie było mowy o pracy „siedzącej”, bo od zawsze lubiłam być w ruchu. Kiedy zdałam już maturę, pewnego dnia, zupełnie przez przypadek, obejrzałam program młodzieżowy w telewizji „5-10-15”, który w całości poświęcony był szkole cyrkowej w Julinku koło Warszawy. To była szybka decyzja. Program emitowano w sobotę, a w poniedziałek pojechałam na egzaminy. Sprawdzali na nich sprawność fizyczną. Nie miałam z tym problemu, bo byłam wysportowana. Z resztą w tym czasie miałam złożone papiery na AWF do Częstochowy. Byłam sprawna, szczupła, drobna. Bez problemu zostałam przyjęta. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy chcę wiązać się z cyrkiem, wiedziałam jednak, że chcę nabyć tam umiejętności, sprawności, które przydadzą mi się w przyszłości. Ta szkoła trwała dwa i pół roku. Szkoda, że dziś już nie istnieje. Była jedyna szkołą cyrkową w Europie Środkowej. Zakończyła swoją działalność w 1999 roku. Lubiłam to miejsce. Tutaj poznałam męża - mówi Ewa Wiśniewska.
- Ja chciałem być aktorem. Zdawałem do łódzkiej „Filmówki”, ale jak większość, nie dostałem się. Do Julinka uciekłem przed wojskiem. Miałem zdawać do Warszawy na AWF, ale dowiedziałem się o szkole cyrkowej w Julinku i postanowiłem tam przeczekać jakiś czas. Zostałem na dwa i pół roku, czyli do końca. Z egzaminami nie miałem problemów, bo pochodzę z rodziny sportowej. Sam swego czasu trenowałem lekkoatletykę. Wiele osób traktowało tę szkołę jako „poczekalnię”, ale z czasem zostawali i pokochali ten zawód. Kiedy zaczęliśmy pracować nad wspólnym numerem, wkładaliśmy w to wiele wysiłku, często stresu i potem szkoda nam było zrezygnować, zaprzepaścić to, co wypracowaliśmy - mówi Sylwester Wiśniewski.
- Ta szkoła to ciekawe miejsce. Przez pierwsze pół roku ćwiczy się sprawność ogólną. Potem dochodzą przedmioty, takie jak: akrobatyka, żonglerka, elementy gry aktorskiej, balet, ekwilibrystyka, jeździectwo. Przez ponad dwa lata pracuje się jednocześnie nad numerem cyrkowym, który staje się pracą dyplomową. Ja i mąż wybraliśmy numer z dziedziny ekwilibrystyki, persz - mówi Ewa Wiśniewska.
- Persz czyli rura z języka francuskiego. Jeden z akrobatów umieszcza tę rurę, na czole na przykład, a drugi staje na niej na rękach. Na wysokości. Z zabezpieczeniami. Wszystko zależy od rekwizytów i umiejętności występujących - mówi Sylwester Wiśniewski.
Tworząc własny numer ekwilibrystyczny i występując na arenie, państwo Wiśniewscy nauczyli się ogromnego zaufania do siebie. Zgodnie twierdzą, że bez tego może być niebezpiecznie.
- Na arenie, podczas takiego występu trzeba mieć do siebie zaufanie. Nabiera się go z czasem, podczas wielogodzinnych prób i występów. Mimo że jesteśmy małżeństwem i wtedy też już byliśmy, życie prywatne zostawialiśmy za kulisami. Nie mogło być takiej sytuacji, że prywatnie się pokłócimy i na arenie okazujemy sobie swoją złość. To mogłoby być niebezpieczne. Poza tym ludzie płacą za bilety i chcą oglądać artystów uśmiechniętych. Przyznam jednak, że trochę tremy jest potrzebne, bo wtedy jest mobilizacja. Na początku ważne jest skupienie, ale po pewnym czasie, schodząc z areny, łapałam się na tym, że będąc w górze, np. stojąc na rękach, myślałam o bardzo prozaicznych rzeczach: co ugotuję na obiad lub co będę robiła przez resztę dnia - mówi Ewa.
Piotrkowscy akrobaci dziesięć lat występowali na cyrkowej arenie. Dziś realizują się zupełnie inaczej. Ona poświęca się roli matki. On ma spokojną pracę. Odskocznią od codzienności jest kolorowy strój klauna, który ubiera, wynajmując się na wszelkiego rodzaju imprezy i happeningi. Dużym powodzeniem cieszą się też warsztaty akrobatyczne, które prowadzi w Gminnym Ośrodku Kultury w Woli Krzysztoporskiej. Czas cyrkowej wędrówki wspominają jako ciekawą przygodę, o której opowiadają z dużym sentymentem.
- Jeździliśmy w trasy cyrkowe przez dziesięć lat. Stworzyliśmy własny numer ekwilibrystyczny i wynajmowaliśmy się do różnych cyrków, korzystając z pośrednictwa agencji artystycznych - mówi Sylwester.
- Wielu ludziom cyrk kojarzy się z życiem w wielkiej grupie, bez własnego kąta i prywatności.
Wcale tak nie jest. Mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej, takiej z prysznicem, kuchnią i sypialnią. Stworzyliśmy sobie godne warunki, bo wiedzieliśmy, że spędzimy tu dużo czasu. Byliśmy tylko we dwoje, nie mieliśmy dzieci. Czasem było ciężko. Zwłaszcza na początku sezonu, kiedy leżały jeszcze resztki śniegu, samochody zakopywały się w błocie. Byliśmy na to przygotowani. W każdym miasteczku byliśmy tylko jeden dzień. Bywało, że w sezonie odwiedzaliśmy około dwustu pięćdziesięciu miejscowości. Najmilej jednak wspominamy nasze ostatnie tournee w Rosji i na Białorusi, bo tam cyrk się kocha. Jest to ich sztuka narodowa. Najgorszy sezon to ten pierwszy, kiedy byłam jeszcze w szkole. Pojechaliśmy do Finlandii. Pisałam listy do domu i bardzo chciałam wrócić. Potem cyrk zbankrutował i zakończyliśmy trzymiesięczną trasę. Wszystkie trudy wynagrodziły nam piękne widoki kraju - mówi Ewa.
- W tym naszym cyrkowym życiu było wiele pięknych, zabawnych, dobrych chwil. Nie brakowało jednak tych smutnych - mówi Sylwester.
Do tych szczęśliwych momentów, które państwo Wiśniewscy spędzili na arenie, zaliczają również sukcesy zawodowe. Zdobyli III miejsce na festiwalu cyrkowym w Chinach, wygrali puchar burmistrza Wiednia, brali udział w teledysku zespołu Lady Punk oraz pracowali w ramach akcji „Artyści Dzieciom”, ucząc sztuki cyrkowej Jana Peszka i Artura Barcisia.
- Były też smutne chwile. Jedną z nich był moment ogłoszenia bankructwa pewnego cyrku. Dyrektor zniszczył wielkim młotem nazwę cyrku, a muzyk zagrał marsza pogrzebowego. Inną nieprzyjemną i jednocześnie niebezpieczną sytuacją była walka tygrysów w czasie programu. Jeden zaatakował drugiego. Pojawiła się krew. Dziki kot przegryzł drugiemu tchawicę. Wszystko działo się w klatce, w której przebywał treser. On sam z sześcioma tygrysami i lwem. Około czterdziestu minut trwała akcja wydobycia tresera z klatki i opanowania dzikich kotów. Niestety ten zaatakowany zdechł. Poza tym zawsze najsmutniejsze są wypadki w cyrku. Nasz znajomy zginął podczas swojego występu. Spadł z wysokości i przygniótł go rekwizyt. Nie byliśmy świadkami, ale było nam bardzo smutno. Ja też miałam upadek na koniec kariery. Spadłam na drabinę. Powierzyliśmy swoje życie i bezpieczeństwo człowiekowi, który nie potrafił utrzymać linki zabezpieczającej. Całe życie stanęło mi wtedy przed oczami. On mnie po prostu puścił. Jeden z doświadczonych artystów oglądał ten pokaz i zaczął krzyczeć. Tamten w ostatniej chwili złapał linkę. Mimo to upadłam, uderzyłam o drabinkę, ale nic się nie stało. Zaufania jednak już nie miałam do tego człowieka. Zawsze zdobywa się je po pierwszym upadku - kiedy ten człowiek złapie linkę. Wtedy do końca występu czuję się bezpiecznie - mówi Ewa.
- To nie są częste sytuacje na arenie, bo stosunkowo mało jest wypadków w cyrku. Ludzie myślą jednak inaczej - mówi Sylwester.
- W ogóle mam wrażenie, że ludzie mają zupełnie inne wyobrażenie o cyrku i artystach z nim związanych. Niektórzy myślą, że artyści cyrkowi całe dnie i noce noszą na sobie stroje z cekinów, ostre makijaże, czerwone peruki i plastikowe nosy klaunów. My naprawdę w tych strojach nie pierzemy i nie gotujemy. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy mają swoje zainteresowania, poglądy, czytają, mają komputer i zaglądają do Internetu. Nie rozumiem, dlaczego cyrk jest pokazywany przez media w sposób bardzo infantylny. Poza tym pytanie, które pada bardzo często do artystów cyrkowych, to „dlaczego w cyrku męczy się zwierzęta”. Po pierwsze to pytanie nie do nas, po drugie nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Kiedyś w Julinku kręcony był film dokumentalny o naszym zawodzie. Jako rozmówców wybrano osoby, które z cyrkiem miały mało wspólnego. Przedstawiono nas jako infantylnych dziwaków. W każdym zawodzie znajdzie się ktoś taki, ale żeby wszystkich w ten sposób oceniać? Oglądając z mężem ten film, byliśmy zniesmaczeni - mówi i Ewa
- To prawda. Teraz o cyrku już w ogóle się nie mówi. Przestał być modny. Jeszcze kilka lat temu był bum na cyrk. My występowaliśmy m.in. w cyrku Zalewski , który organizował festiwale , miał emisję w TV. Cyrk miał swój czas, ale niestety nie wykorzystał go i zatrzymał się w miejscu - mówi Sylwester.
- Szkoda, bo cyrkowiec to jeden z najstarszych zawodów świata. Uważam, że w świecie Internetu i TV jest miejsce na cyrk, ale trzeba by zmienić jego formę. Dostosować nie tylko do dzieci, ale także ludzi młodych. Zainteresowanie tego typu sztuką jest. Świadczą o tym chociażby niektórzy uczestnicy programu „Mam talent” - mówi Ewa.
- Jest taki jeden nowoczesny cyrk w Polsce. Ocelot. Zrezygnowali z czerwonych nosów i cekinów na rzecz ostrej, rockowej muzyki. Aktorzy mieszkają w hotelach i występują tylko w dużych miastach - dodaje pan Sylwester.
Państwo Wiśniewscy, zapytani o powrót na arenę, nie mówią definitywnie „nie”. Wiedzą, że musieliby nadrobić lata bez prób. Poza tym mają dzieci. Ale kto wie, kto wie…
Ewa Tarnowska