Piotrkowianin sędziował na igrzyskach

Tydzień Trybunalski Środa, 22 sierpnia 20120
Niewielu polskim arbitrom zapaśniczym dane było sędziowanie na olimpijskich matach. Jednym z nich jest piotrkowianin Stanisław Łuczyński, który uczestniczył w Igrzyskach XXIV Olimpiady w Seulu w 1988 roku. Miał szansę sędziować również 4 lata wcześniej w Los Angeles (igrzyska zbojkotowała większość państw socjalistycznych, w tym Polska, ale sędziów wysłaliśmy), niestety odpadł w ostatniej fazie eliminacji.
fot. archiwum prywatne S. Łuczyńskiegofot. archiwum prywatne S. Łuczyńskiego

Stanisław Łuczyński urodził się 9 maja 1941 roku w Piotrkowie. W latach 1957 - 1960 był zawodnikiem GKS Piotrcovia. Niestety wypadek w wojsku spowodował, że musiał zakończyć karierę. W1965 roku rozpoczął działalność sędziowską. Od 1980 roku sędzia międzynarodowy klasy E. W latach 1970 - 1978 delegowany przez FILA do komisji sędziowskich wszystkich turniejów mistrzowskich (z wyjątkiem IO). W 1988 roku powołany w skład komisji sędziowskiej turnieju zapaśniczego Igrzysk XXIV Olimpiady w Seulu. Był też prezesem Okręgowego Związku Zapaśniczego w Piotrkowie. W uznaniu zasług dla rozwoju sportu zapaśniczego otrzymał Srebrną Gwiazdę FILA.

- Jak Pan trafił do zapasów?

- W technikum przy Żeromskiego była sekcja zapaśnicza, którą kierował pan Kieruszyn. Poszedłem na trening i zostałem. Miałem nawet niezłe wyniki, startowałem w mistrzostwach Polski juniorów i seniorów.

- A jakim trenerem był E. Kieruszyn?

- Był łagodny dla nas. Typowy warszawiak, spokojniutki. Był przecież mistrzem Polski i stolicy przed wojną. Ale trening był ostry, nie każdy go wytrzymywał. Niektóre walki treningowe były bardzo ostre.

- Jak Pan został sędzią?

- Poszedłem do wojska i tam miałem wypadek, zostałem postrzelony w nogę. To było podczas czyszczenia broni, słynnego kałasznikowa (AK47). Wróciłem do Piotrkowa, ale walczyć już nie mogłem. Próbowałem, ale nie było szans na dobre wyniki. Skończyłem więc karierę zawodniczą i wziąłem się za sędziowanie. Przeszedłem wszystkie szczeble aż do klasy extra.

- Dlaczego nie pojechał Pan na igrzyska do Los Angeles?

- Na mistrzostwach Europy w szwedzkim Jonkoping, które były dla nas kwalifikacją do IO, sędziowałem walkę Niemca i Jugosłowianina. Prowadził Niemiec, w ostatniej minucie zawodnik z Bałkanów rzucił na biodro, brakło niewiele do “pleców”. Ja ich nie odgwizdałem. Jugosłowianie polecieli na skargę do swojego rodaka, prezydenta FILA Milana Ercegana i było “po zawodach”. Brakło mi do wyjazdu chyba tylko kilku punktów. Niejako na pocieszenie byłem delegatem na Turnieju Przyjaźni w Budapeszcie, swego rodzaju substytutcie dla olimpiady.

- Ale 4 lata później się udało. Jak Pan trafił na olimpiadę?

- Przez 4 lata zbierałem punkty. Ostatnia selekcja to były mistrzostwa świata w Manchesterze w Anglii. Przeżycie było mocne. Poprosili nas wszystkich do hali i odczytywali. Niektórzy się cieszyli, inni byli smutni. Mnie się udało.

- A czym były dla pana igrzyska w Seulu?

- Czymś w rodzaju Nagrody Nobla. I nie ma tym cienia przesady.

- Które walki podczas igrzysk wspomina Pan najlepiej?

- Oczywiście Andrzeja Wrońskiego, bo on zdobył tam przecież złoto. I ten Mazurek Dąbrowskiego – łzy same cisnęły się do oczu.

- Jakie zawody poza olimpiadą Pan sędziował?

- Mistrzostwa świata, Europy, dwie uniwersjady w Bułgarii i Rumunii, zawody armii zaprzyjaźnionych, byłem też delegatem FILA w wielu zawodach. Do tego wiele turniejów w Polsce i na świecie, m.in. w Iranie czy Turcji.

- Czy jakieś zawody poza igrzyskami zapadły Panu szczególnie w pamięć?

- Podczas zawodów w Jonkoping w Szwecji w trakcie walki na matę wskoczył mężczyzna ubrany w garnitur, wyciągnął broń i powiedział, że będzie strzelał. Poza tym miał ze sobą torbę i powiedział, że ma tu bombę. Gdy zaczął machać pistoletem, wszyscy uciekali. Ja też się schowałem za bandę. Nie wszyscy się jednak bali. Nasz trener Stanisław Krzesiński rzucił się na napastnika i obezwładnił go. Ten został szybko skuty kajdankami i zabrany przez policję. W torbie nic nie było, a w pistolecie były naboje ślepe. Okazało się, że to był rosyjski marynarz, który został w Szwecji i domagał się sprowadzenia do tego kraju jego rodziny. Ostatecznie dostał chyba tylko jakąś grzywnę. Z tego, co wiem, do więzienia nie trafił.

- Czy dzisiaj także wybrałby Pan “zapaśniczą drogę”?

- Na pewno tak, bo to była wspaniała przygoda. Przecież byłem, i to w trudnych czasach, ze 60 razy za granicą, chyba w 30 krajach. Czasem siadam i sobie wspominam…

Rozmawiał Artur Wolski

Rozmowa pochodzi z książki “Chłopcy z Sokoła” autorstwa Michała Ostafijczuka i Artura Wolskiego.

POLECAMY


Zainteresował temat?

0

0


Komentarze (0)

Zaloguj się: FacebookGoogleKonto ePiotrkow.pl
loading
Portal epiotrkow.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników. Osoby komentujące czynią to na swoją odpowiedzialność karną lub cywilną.

Na tym forum nie ma jeszcze wpisów
reklama

Społeczność

Doceniamy za wyłączenie AdBlocka na naszym portalu. Postaramy się, aby reklamy nie zakłócały przeglądania strony. Jeśli jakaś reklama lub umiejscowienie jej spowoduje dyskomfort prosimy, poinformuj nas o tym!

Życzymy miłego przeglądania naszej strony!

zamknij komunikat