Piotrków jest dla mnie odkryciem – mówi najsłynniejszy polski fotosista filmowy

Czwartek, 02 maja 20132
Jest jednym z najsłynniejszych fotosistów filmowych w naszym kraju. Prekursorem wydawnictw albumowych z superprodukcji, m.in.: „Ogniem i mieczem. Portret filmu”. Był osobistym fotografem Sophie Loren, Claudii Schiffer i Catherine Deneuve.
Fot. YoAnnaFot. YoAnna

Od lat podróżuje i fotografuje także na całym świecie. W rozmowie zdradził nam kilka tajników pracy fotosisty i przyznał, że Piotrków jest dla niego odkryciem…

Zenon Żyburtowicz, choć w Piotrkowie gościł w poniedziałek, 29 kwietnia, na wywiad z nami umówił się na Podklasztorzu, w pobliskim Sulejowie. Tutaj bowiem była meta spływu kajakowego, w jakim postanowił wziąć udział wraz z uczestnikami Międzynarodowego Pleneru Artystów Karykatury.

- Panie Zenonie gościł Pan w poniedziałek po raz pierwszy w Piotrkowie. Jest Pan znanym, polskim fotosistą filmowym, również fotografem podróżującym po całym świecie, dlatego chciałam zapytać, jak z tych dwóch perspektyw – filmowej i świata – spogląda pan na Piotrków. Czy coś tu Pana zachwyciło, a może zaskoczyło?
- Zenon Żyburtowicz: Kocham piękno w każdej postaci. Zbieram to piękno po całym świcie. Nie ukrywam jednak, że mój patriotyzm zawsze bierze górę i strasznie się cieszę, kiedy coś nowego odkrywam w Polsce. A Polskę odkrywam z roku na rok coraz bardziej. I Piotrków jest dla mnie takim odkryciem, aczkolwiek sygnały, które już miałem od kolegów, m.in. od scenografa Andrzeja Halińskiego, że znakomite były miejsca w Piotrkowie, które wykorzystali do filmu „1920. Bitwa Warszawska”, jeszcze bardziej spotęgowały moją ciekawość co do tego miasta. (…) Kiedy dowiedziałem się, że jedziemy do Piotrkowa, postanowiłem wykorzystać tę okazję (…). Nie ukrywam, że mało rzeczy może mnie jeszcze zadziwić, w jakiś sposób porazić, ale Piotrków do mnie trafił. Dzień nawet nie był specjalnie ciekawy, zwłaszcza pogoda, (…) a mimo wszystko urok, architektura… Później jechaliśmy autokarem, spojrzałem z boku na starą część miasta (ja patrzę graficznie) i te kościoły, które rysują się na tle nieba sprawiły, że od razu widziałem miasto swoimi kadrami. Pewne kompozycje aż same prosiły się, by je zrobić. Nie chciałbym za mocno „kadzić”, nie chciałbym, by to wyglądało sztucznie, ale jestem pod urokiem tego miasta. Myślę że jeszcze bardziej się rozsmakuję, kiedy będę miał czas, żeby po nim pochodzić i podelektować się nim.
- Wspomniał pan „Bitwę Warszawską” Jerzego Hoffmana. Jak to się stało, że zaczęli Panowie razem pracować?
- Stało się tak za sprawą mojej znajomości z Danielem Olbrychskim. Daniel na jubileusz 50-lecia swych urodzin, poza wielką galą teatralną w Teatrze Wielkim, wyprawił również obiad, na który zaprosił Jerzego Hoffmana z żoną Walentyną. Przyleciał też z Moskwy Nikita Michałkow, były Magda Umer, Maryla Rodowicz. To był obiad na kilkanaście osób, na którym właśnie poznałem Jerzego Hoffmana. I od tego się zaczęło. W zasadzie, na którymś z naszych późniejszych spotkań, Walentyna powiedziała: – Zenon powinien być u Ciebie na planie. Ona to wymyśliła. Hoffman zapytał: – Ale, co ja mu mogę na planie zaproponować? Cenił mnie wyżej niż jako tylko fotosistę. Kiedy zaczął się zbliżać termin rozpoczęcia zdjęć do filmu, wymyśliliśmy, choć to absolutnie nie była nowość, Amerykanie już dawno robili albumy o filmach, że zrobimy taki album. Wymyśliłem pierwszy taki album w kraju. (…) Pamiętam, że Andrzej Haliński ściągał mi nawet jakieś publikacje ze Stanów Zjednoczonych, chciałem zobaczyć, jak te albumu wyglądają, co zawierają. Nie mieliśmy wtedy żadnego wzorca (…).
- Nawiązując do wspomnianego pierwszego w Polsce albumu o filmie – napisał Pan w jego wstępie, że na planie „Ogniem i mieczem” wykonał 30 tys. zdjęć. Do albumu trafiło zaledwie dwieście…
- Rzeczywiście był to mój rekord życiowy do dzisiaj. Te zdjęcia były robione aparatem analogowym. Wszystko było na kliszach, które trzeba było potem wywołać, zrobić tzw. stykówki, przejrzeć każdą klatkę przez szkło powiększające (…), potem wykonać powiększenia, a następnie jedna, druga, trzecia selekcja. Potem jak już tę pracę wykonaliśmy, jeszcze poprosiłem o akceptację Jerzego Hoffmana. Nie miał zastrzeżeń i scenariusz tego albumu i jego zredagowanie zamknęliśmy już w postaci druku. Dzisiaj 30 tys. zdjęć nie byłoby problemem. Owszem, jest to duża ilość, ale pamiętajmy, że mówimy o sensownych zdjęciach, a nie o takiej sieczce, bo włączyć aparat i pojechać serią, to żaden problem. Ważne jest, by te zdjęcia miały jakiś sens, by niosły coś ze sobą. (…) Na planie pracowałem wielotorowo. Realizując zdjęcia do albumu, jednocześnie robiłem reportaże prasowe, dokumentację i „zaskoczyłem”, że na planie dzieją się sceny, które dały zaczyn na wystawę „Ogniem i mieczem na wesoło”, którą później zrobiłem w Muzeum Karykatury. (…) Ta wielotorowość mojej pracy powodowała, że nie mogłem się oddalić z planu. Nawet jeśli biegłem do toalety, to w dużym stresie, bo nuż coś się wydarzy w tym czasie. I oczywiście wydarzyła się taka historia. Kiedy wróciłem, kolega mówi: – Szkoda, że Cię nie było. Co się działo? Realizowano scenę, kiedy Zbaraż się poddaje, Wiśniowiecki wyprowadza ze Zbaraża wojsko, które wychodzi ze sztandarami. Chorąży, który wyprowadzał owe filmowe oddziały i niósł sztandar, robił to bardzo nieporadnie. I Hoffman, który musi wszystko aktorowi pokazać, bo jest reżyserem, który nie opowie, nie czeka, aż aktor sam to zrobi, tylko natychmiast pokazuje – Skrzetuskiemu jak ma się przytulić do piersi Heleny… itd., jedynie pocałunków nie pokazywał, (…) w momencie, kiedy zobaczył, że statysta sobie nie radzi, poderwał się, zabrał mu ten sztandar i poprowadził sam wojsko. Jak się o tym dowiedziałem, od razu zgasł mi humor. Umknęło mi zdjęcie, które nazwałem w myślach „Hoffman zwycięski”. To było ważne zdjęcie. Udało mi się jednak je zrobić następnego dnia. Pożyczyłem sztandar od rekwizytorów, wyczekałem na moment kiedy Hoffman będzie sam. (…) Z duszą na ramieniu podszedłem: – Jerzy wczoraj straciłem taką okazję, czy mógłbyś mi dziś zapozować? – Sztandar masz? – zapytał. – Jest – mówię. Tu gotowy, bardzo proszę. I zapozował. (…). Później nie mogłem sobie już pozwolić na to, by opuścić jakąkolwiek scenę, bo nawet w każdym dublu mogło się zdarzyć coś niesamowitego. Cóż, taka rola kronikarza.
- Powiedział Pan kiedyś, że pracując na planie filmowym, najtrudniej jest fotografować aktorów, bowiem należy z jednej strony sfotografować odtwarzaną przez nich postać, a z drugiej wydobyć z nich ich osobowość…
- Były takie sytuacje, kiedy fotografowałem Michała Żebrowskiego, kiedy grał. Tu można pokazać mimikę, ekspresję, wiele rzeczy. Poza graniem przed kamerą były takie przerwy, kiedy niektórzy aktorzy, gdy ich prosiłem, pozowali mi do zdjęć. I wtedy było znacznie trudniej. Pozowanie do zdjęć to nie jest już ta ekspresja, kiedy aktor się zapomina, bo myśli tylko o roli, wkłada wszystkie siły w tę grę. Problem polegał jeszcze na tym, że nie mogłem nacisnąć migawki w aparacie podczas realizacji scen, bo pracowały mikrofony i robiąc zdjęcie mógłbym zepsuć pracę całej ekipy. Trzeba było więc wyczekiwać momentów. Brałem się na sposób, jak były to sceny, gdzie był wrzask, wojsko krzyczało, strzelano z armat, to mogłem bezkarnie tę migawkę naciskać. I wtedy powstawały te najlepsze portrety. Raz, podczas gry Daniela Olbrychskiego, udało mi się naciskać migawkę, ale stało się tak dlatego, że Hoffman krzyknął stop! Ja to usłyszałem, ale Olbrychski nie usłyszał i grał dalej. W ten sposób zrobiłem niesamowity portret Tuhaj-beja, z takim wyrazem twarzy, że miałem ogromną satysfakcję.
- Która z gwiazd jest Pana ulubioną, której fotografowanie jest przyjemnością a która zawsze potrafi Pana zaskoczyć?
- (…) Gwiazdą, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, zarówno na mężczyźnie, jak i na fotografie, była nestorka kina światowego Sophia Loren. Miałem przyjemność być jej osobistym fotografem przez trzy dni, podczas jej pierwszej wizyty w Polsce, która odbyła się na zaproszenie jednej z firm wydawniczych. Przez te trzy dni wszędzie jej towarzyszyłem. To wtedy zrozumiałem, dlaczego mężczyźni na świecie, o Włochach to już nie wspomnę, szaleją na jej punkcie. Ona jest dla mnie uosobieniem kobiecości. Tak, jak Richard Burton powiedział kiedyś, że mężczyzna aktor to troszkę mniej niż mężczyzna, ale kobieta aktorka to więcej niż kobieta. Ja się z tym zgadzam. Sophia Loren przy swojej kobiecości, przy swojej urodzie, swoim temperamencie i jeszcze tym znakomitym aktorstwie to po prostu megabomba. Ona rzeczywiście poraża mężczyzn. Praca z nią była czymś wspaniałym. To profesjonalistka. Niemniej jednak w pierwszym momencie naszego spotkania sprawdzała mnie, czy rzeczywiście będę dbał o jej wizerunek, czy też czyhał na potknięcia. Wyczuwała, kiedy było coś nie tak. Kiedy odkładałem aparat, przekonany że z tych ujęć nic nie będzie, wtedy ona błyskawicznie zmieniała coś, sposób siedzenia, poruszania się. W międzyczasie udzielała wywiadów i cały czas czuła na sobie mój obiektyw i cały czas przed nim grała. Ponieważ wiedziała, że czekam na te najlepsze momenty, współpracowała ze mną. I po tych trzech dniach, już na końcu swej wizyty, zrobiła w moim kierunku taki gest, owszem teatralny, że mnie aż w pięty poszło. Wraz z menedżerką hotelu, w którym mieszkała, żegnaliśmy ją przed odjazdem na lotnisko. Kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie, Sophia Loren wsiadła do samochodu, otworzyła szybę i przesłała mi taki filmowy pocałunek. Buziak i podziękowanie za pracę w jednym. Wtedy rzeczywiście poczułem, że od czubka głowy do pięt przeszły mi po kręgosłupie dreszcze. (…) To była jedna z najprzyjemniejszych przygód jeśli chodzi o środowisko filmowe. Dlaczego powiedziałem o Sophie Loren? Otóż, gdzieś jeszcze po drodze spędziłem dwa dni, jako fotograf, z Claudią Schiffer (…) i mogę powiedzieć, że to nie lód, tylko taki jakiś, przepraszam za brzydkie określenie, „beton niemiecki”. Po prostu z niej nic nie można było wykrzesać. Niczym manekin wykonywała swoje obowiązki – z kamienną twarzą, zero reakcji, zero uśmiechu, jakiegoś ciepła. Nie wiem, może to był efekt szkoły modelingu, a może też narodowość ma tu swój udział. Zupełnie inaczej było z inną lodową pięknością, z Catherine Deneuve, kiedy przyjechała do Polski i kiedy Daniel Olbrychski poprosił mnie, bym im zrobił zdjęcia. Chciał mieć prywatną pamiątkę z tego, co działo się poza sceną i programem jej wizyty. W niej, owszem, było to coś, co sprawia, że nazywa się ją lodową pięknością, ale jednocześnie było też to, co nazywamy klasą. W sposobie bycia, w zachowaniu. Z zadowoleniem patrzyłem, że nie gra, że jest naturalna, owszem mocno zdystansowana, ale ten typ tak ma. Natomiast nie było u niej sztuczności, którą wyłapuję natychmiast (…).


Rozmawiała: Agawa


Fot. YoAnna

Na obszerniejszą rozmowę z Zenonem Żyburtowiczem zapraszamy do Radia Strefa FM.

POLECAMY


Zainteresował temat?

0

0


Komentarze (2)

Zaloguj się: FacebookGoogleKonto ePiotrkow.pl
loading
Portal epiotrkow.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników. Osoby komentujące czynią to na swoją odpowiedzialność karną lub cywilną.

Q ~Q (Gość)04.05.2013 23:08

Cytuję:
Piotrków jest dla mnie odkryciem


Szkoda tylko że inwestorzy, których notorycznie w rejonie Piotrkowa brakuje, nie mają podobnych odczuć..

00


spells ~spells (Gość)02.05.2013 19:19

Piotrków jest specyficznym miastem.Tutaj powinny odbywać się mistrzostwa w kary karykaturze.

00


reklama
reklama

Społeczność

Doceniamy za wyłączenie AdBlocka na naszym portalu. Postaramy się, aby reklamy nie zakłócały przeglądania strony. Jeśli jakaś reklama lub umiejscowienie jej spowoduje dyskomfort prosimy, poinformuj nas o tym!

Życzymy miłego przeglądania naszej strony!

zamknij komunikat