Ideały lewicy zawsze były mu bliskie

Czwartek, 06 lutego 201433
„Ideały nowoczesnej lewicy zawsze były mi bliskie” – przyznał Michał Bąkiewicz, siatkarz AZS Częstochowa oraz wieloletni zawodnik PGE Skry Bełchatów.

Przypomnijmy piotrkowianin w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego wystartuje z listy wyborczej SLD okręgu łódzkiego.

Ewelina Młynarczyk: Co skłoniło Pana do pójścia w politykę?
Michał Bąkiewicz: Od jakiegoś czasu myślałem o tym, żeby bardziej zaangażować się w sprawy społeczne, nie mówmy tutaj może wprost o polityce, bo to słowo nie do końca oznacza to, czym zajmują się europosłowie. Kiedy otrzymałem propozycję kandydowania w wyborach zastanawiałem się bardzo długo, bo to przecież ogromna odpowiedzialność. Na boisku jednak nigdy się tej odpowiedzialności nie bałem, bo proszę pamiętać, że najczęściej w ostatnich latach wchodziłem na parkiet w sytuacjach naprawdę poważnych, więc dokładnie tak samo będzie w moim zaangażowaniu w politykę. Najważniejsza była decyzja i odpowiedzenie na pytanie, czy chcę to robić. Uznałem, że chcę, więc zamierzam zaangażować się w 100%.
E.M.: Co będzie z Pana karierą sportową, jeśli wygra Pan wybory?
M.B. : Zdaję sobie sprawę, że nie da się łączyć gry w siatkówkę z obowiązkami europosła i mogę zapewnić, że nie będę próbował tego robić, bo oznaczałoby to niepoważne podejście, do którejkolwiek z tych działalności. Jest oczywiste, że w takiej sytuacji zakończę grę w siatkówkę, choć z pewnością nadal będę blisko sportu.
E.M.: Co z kolei Pan zrobi, jeśli jednak nie zostanie europarlamentarzystą? Jakie są Pana plany na przyszłość? Czy będą wiązać się już na stałe z polityką?
M.B.: Nie myślę o tym w tej chwili. Obecnie zaangażowałem się w wybory europejskie i na tym się skupiam.
E.M.:  Dlaczego zdecydował się Pan na kandydowania z list SLD? Dlaczego akurat ta partia?
M.B.: Ideały nowoczesnej lewicy zawsze były mi bliskie. Wspieranie słabszych, wolność, pewien solidaryzm społeczny, zawsze były dla mnie ważne. Od wielu lat przyglądam się scenie politycznej i nie ukrywam, że bardzo mi miło, że właśnie SLD złożył mi propozycję kandydowania. Nie jestem członkiem partii, ale mogę powiedzieć, że jestem jej sympatykiem. Zdążyłem już poznać najważniejsze osoby w SLD i widzę, że wielu ludzi ma nieprawdziwy obraz partii.
E.M.: Jakie są Pana atuty? Dlaczego wyborcy powinni oddać na Pana swój głos?
M.B.: Wierzę, że mogę zdobyć zaufanie wyborców, na pewno w trakcie kampanii zrobię wszystko, żeby tak było. Lata kariery sportowej nauczyły mnie konsekwencji i pracowitości i te cechy na pewno przydadzą się w pracy w Parlamencie Europejskim. Jestem ambitny i pełen pomysłów. Na boisku zawsze godnie reprezentowałem Polskę i dokładnie tak samo będzie w Parlamencie Europejskim.
Michał Bąkiewicz znajduje się na 10 miejscu listy wyborczej Sojuszu Lewicy Demokratycznej w Łódzkiem. Siatkarz nie jest jedynym sportowcem, który będzie startował do Europarlamentu z list SLD, z okręgu małopolskiego wystartuje były piłkarz Maciej Żurawski.

Ewelina Młynarczyk


Zainteresował temat?

8

23


Zobacz również

Komentarze (33)

Zaloguj się: FacebookGoogleKonto ePiotrkow.pl
loading
Portal epiotrkow.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników. Osoby komentujące czynią to na swoją odpowiedzialność karną lub cywilną.

Imię Imięranga06.02.2014 09:57

Skoro bliskie są mu bliskie nowoczesne wartości lewicy to w takim razie rośnie nam nowa miss: http://c3201142.cdn03.imgwykop.pl/comment_MNgF2gHVczGwWuJiFHmTrcqbAoq6cKxX,wat400.jpg
Co do starej lewicy, Uni wolności i Młodych demokratów:
Wyborcza.pl 09.12.2000

Cytuję:
09.12.2000 r.

Mechanizm demokracji wewnątrz Unii Wolności jest prosty: każda rozpoczęta dziesiątka członków to kolejny delegat na zjazd. Im więcej delegatów zdyscyplinowanych, głosujących na rozkaz jak wojsko albo - jak zwą ich w Krakowie - "szabelki", tym więcej szans na sukces. By wygrać krakowski zjazd Unii, zdobyć wpływy w mieście, w regionie, a może nawet w całej Polsce, niektórzy młodzi działacze UW i unijnej przybudówki Młodzi Demokraci zapisywali do partii również nieboszczyków.
Decyzją warszawskiej centrali rozwiązano dziesięć kół i zawieszono kilkunastu krakowskich działaczy UW. Ośmioma kołami zarządzali Młodzi Demokraci, bliscy frakcji liberalnej Unii. Na prawie 500 członków podejrzanych kół ok. 200 zapewne nie istnieje. Tadeusz Syryjczyk, wiceprzewodniczący Unii, poseł z Krakowa: - Wewnętrzny mechanizm kontroli pozwolił wykryć nieprawidłowości.

Sekretarz generalny Unii Wolności Mirosław Czech: - Granica niegodziwości została przekroczona. Przy przecinaniu tego wrzodu nie ma mowy o litości.
Wszystkie sprawy rozpatrzy wewnątrzpartyjny sąd.

Etosowcy i liberałowie
Ktoś, prawdopodobnie jeden z oskarżonych o oszustwo, poskarżył się anonimowo "Gazecie Krakowskiej", że rozwiązywanie kół i zawieszanie działaczy to wycinanie zwolenników "liberała" Donalda Tuska przez zwolenników "etosowca" Bronisława Geremka; wszak w Unii zbliżają się wybory. Problem w tym, że listy członkowskie fałszowano wtedy, gdy nikt nie przewidywał, że akurat ci dwaj politycy staną do wyborów. Ale w gazecie można wyczytać, że sposób, w jaki w Krakowie niszczeni są "liberałowie", to po prostu bolszewia.
Unię Wolności opuścił już Andrzej Wyrobiec, sekretarz krakowskiego oddziału partii. Zaś Andrzej Długosz, szef rady nadzorczej Polskiego Radia, ponoć chce Unię opuścić, a przynajmniej deklaruje, że stracił zainteresowanie partyjną działalnością. Nim jednak złożyli takie deklaracje, zawieszono ich członkostwo. Obaj - niedawno bardzo wpływowi - byli dawnymi członkami Kongresu Liberalno-Demokratycznego, obaj chcieli, by Unią kierował Tusk. Z dawnej przynależności i dzisiejszych preferencji niekoniecznie musi coś wynikać. Choć niektórzy twierdzą, że może.
O obu poseł Stanisław Kracik, szef krakowskiej UW, zwolennik "wypalania gangreny gorącym żelazem", mówi: - Moim zdaniem nie byli inspiratorami, mecenasami, mocodawcami. Ale to bez wątpienia protektorzy tej młodzieży, która wpisywała fikcyjnych członków do unijnych kół.
Między słowem "mocodawca" a "protektor" różnica wydaje się subtelna.
Jeden z protegowanych Paweł Bystrowski, jeszcze niedawno dyrektor krakowskiego biura UW i szef krakowskich Młodych Demokratów, jest na zwolnieniu lekarskim. Przewodniczący Kracik czeka na poprawę jego zdrowia, by dyrektorowi wręczyć wymówienie. Bystrowski jest głównym podejrzanym w całej aferze. Robił zestawienia finansowe, w których wszystko się zgadzało.
Tadeusz Syryjczyk: - Nie sądzę, by sytuowanie fałszerzy po jakiejkolwiek stronie Unii było właściwe. To po prostu ludzie nieuczciwi.
Jak zapisać nieboszczyka?
Zjazd krakowskiej UW miał się odbyć w końcu listopada, zacznie się 9 grudnia. Przed zjazdem regionalna komisja rewizyjna musi sprawdzić, ilu członków mają poszczególne koła, bo od tego zależy liczba delegatów, którzy wybiorą władze. Komisja przeglądała partyjne papiery i wyszło jej, że jest zbyt wielu członków, a za mało płaconych składek. Zameldowała o wszystkim Kracikowi, nazywając niezgodność "niewielkimi nieprawidłowościami".
Kracik poprosił komisję, by "niewielkie nieprawidłowości" jednak wyjaśnić. Okazało się, że np. w niektórych kołach brakuje większości deklaracji członkowskich albo że ci sami ludzie są zapisani do różnych kół, więc mogą dwa razy głosować. Kracik zabezpieczył dokumenty i w końcu października wysłał do Warszawy faks: "W związku z zakończeniem prac weryfikacyjnych dokumentacji przedzjazdowej w małopolskiej Unii Wolności uprzejmie proszę o przysłanie specjalnej komisji, której celem będzie sprawdzenie i ewentualne wyjaśnienie wielu niejasności, m.in. powtarzania się przypadków podwójnego członkostwa, mylne numery PESEL, nieistniejące adresy itp. na deklaracjach". Po kilku dniach otrzymał list: "W odpowiedzi na Pańskie pismo pragnę stwierdzić, że zarząd Unii Wolności [...] postanowił powołać komisję ds. weryfikacji członków Unii Wolności regionu Małopolski".
Trzyosobowa komisja rozpoczęła pracę na początku listopada. - Musieliśmy sprawdzić dokumentację 96 kół - opowiada jej przewodniczący Karol Pękul z Warszawy. - Analiza papierów, a zwłaszcza fakt, że w kilku kołach zamiast oryginałów były kserograficzne duplikaty deklaracji, uprzytomniły nam, że mamy do czynienia z fałszerstwem.
W niektórych kołach przez kilka przedzjazdowych miesięcy przybyło ponad sto procent członków. Albo okazywało się, że członkowie opłacają składki w dwóch kołach. Albo że oryginały deklaracji zaginęły. A formularze wstąpienia do partii wypisywane były tak, by nie można było z nich wyczytać podstawowych informacji. Albo - jak w przypadku Kryspinowa, małej podkrakowskiej wioski - koło niby jest, więc może wystawiać delegatów na regionalny zjazd, ale żaden jego członek w Kryspinowie nie mieszka, a koło nie ma nawet siedziby.
Informacje zawarte w deklaracjach postanowiono zweryfikować telefonicznie.
- Gdy oglądaliśmy dokumenty, a potem dzwoniliśmy do kolejnych osób - mówi członkini komisji krakowianka Elżbieta Zaremba - ogarniało mnie na przemian zdziwienie, oburzenie, niesmak. Przecież ci, którzy fałszowali deklaracje i protokoły, są w wieku moich dzieci.
W kilkudziesięciu przypadkach okazało się, że ktoś należał do UW jeszcze dwa lata temu, ale polityka mu zbrzydła, nie jest już w partii, nie płaci składek. Albo że nigdy nie należał. Albo - jak w przypadku koła w Łęgu Tarnowskim - jeden ze świeżych członków Unii zmarł na długo przed przyjęciem do partii.
- Zadzwoniłem do pewnego domu, poprosiłem do telefonu pana Jana W., bo chciałem porozmawiać o jego członkostwie w Unii - opowiada Karol Pękul. - Rozmówczyni zdziwiła się, odrzekła: "Pan Jan dawno nie żyje". Przeprosiłem, odłożyłem słuchawkę. Czułem się podle.

Rozmowę słyszeli pozostali członkowie komisji.

Rekin jednak jest

Prawda być może nie wyszłaby na jaw, gdyby nie przeprowadzka, otwarta szafa i nieelegancka ciekawość.
Jeszcze kilka tygodni temu krakowska Unia mieściła się w dwóch biurach, na Mikołajskiej i na św. Tomasza. Pierwsze było tzw. starounijne, choć bywała tam również młodzież, drugie - "młodo-unijne", gdzie najstarsi mieli trochę powyżej trzydziestki. Biuro na św. Tomasza zamknięto, "młodounijni" musieli więc przytulić się na Mikołajskiej. Raz wyszli z pracy, nie zamykając szafy.
- O tym chciałbym mówić jak najmniej - opowiada ze wstydem Andrzej Brzeziecki, dwudziestodwulatek, student historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, krakowski asystent Tadeusza Mazowieckiego. - Któregoś wieczoru byliśmy sami w biurze, a ich szafa uchylona. Zresztą w końcu dokumenty są partyjne, a nie prywatne, więc rzuciliśmy okiem.
Z kim Brzeziecki rzucał okiem, tego nie powie, bo mimo wszystko nie jest elegancko rzucać okiem nawet na lekko uchylone, lecz cudze szafy. Ale zawartość teczek "młodounijnych" kół przeraziła ich. Deklaracje różnych osób wypisywane i podpisywane tą samą ręką. Kserokopie, na których widać, że oryginalne daty wstąpienia do UW zamalowano białym korektorem lub zaklejono papierem. Do jednego koła zapisany był niejaki Michał Brzęczyszczykiewicz. Brzeziecki poszedł na wskazaną ulicę, ale nie znalazł wpisanego w deklarację numeru domu. Nabrał więc przekonania, że deklaracje są fałszowane. Opowiedział o tym przewodniczącemu Kracikowi. Później to przekonanie potwierdziła co najmniej w 17 przypadkach partyjna komisja.
- Z dowodami fałszerstwa pojechaliśmy do Warszawy - mówi Brzeziecki. - Przypomniałem sobie wtedy "Szczęki" Spielberga. Główny bohater pokazuje radzie miejskiej szare, niewyraźne zdjęcie ogromnego rekina; choć to dowód na istnienie ludojada, to niedowiarkowie nie widzą na nim nic, nie wierzą ostrzeżeniom. Bałem się, że w Warszawie też mi powiedzą: "No i gdzie ten rekin?".
Wizyta w Warszawie zbiegła się z faksem przewodniczącego Kracika. W centrali UW nikt nie miał wątpliwości, że rekin jest.

Przykład idzie z Wrocławia
Jakiś czas temu na Dolnym Śląsku doszło do podobnych nadużyć: przed regionalnym zjazdem UW sztucznie powiększano koła - nazwano to pompowaniem - by na zjeździe uzyskać jak najwięcej delegatów. Ścięły się wówczas ze sobą dwie frakcje: "etosowców" i "liberałów", czyli ludzi kojarzonych lub skupionych wokół działacza dawnej Unii Demokratycznej Władysława Frasyniuka i eks-członka KLD Grzegorza Schetyny. Niektórzy uważali, że to spór między "nieskutecznymi" (profesorska, więc rozmemłana i rozgadana Unia) a "skutecznymi" (menedżerski i sprawny Kongres) albo "starymi" (Frasyniukowcy) a "młodymi" (Schetynowcy) czy wreszcie - pierwszą "Solidarnością" i odrodzonym w ostatnich latach
PRL-u Niezależnym Zrzeszeniem Studentów. Każda z tak zdefiniowanych linii podziału była nieprecyzyjna, gdyż niekiedy weterani NZS-u byli po stronie Frasyniuka, niektórzy solidarnościowcy wiązali się ze Schetyną, "etosowcy" szukali szans po stronie "liberałów", pewni "liberałowie" garnęli się do "etosowców". Lecz precyzyjnie nazwać awantury Unia nie miała jeszcze odwagi.
Każda ze stron próbowała przed zjazdem uzyskać jak największą liczbę delegatów, wpisując do kół jak najwięcej martwych dusz. Tyle że dusze "etosowców" nie były do końca martwe; zanim kogoś zapisano, przeprowadzano z nim rozmowę, choć z pełną świadomością, że na jakąkolwiek aktywność tak pozyskanego członka nie ma co liczyć. Dusze "liberałów" były jak spisane z książki telefonicznej: całymi rodzinami i ulicami wstępowali do Unii w Wigilię i w sylwestra, koła odnotowywały przyrosty o tysiąc procent w ciągu kilku miesięcy. Liderzy stron nie musieli wcale wiedzieć, co wyprawiają ich żołnierze. A żołnierze chcieli zwycięstw totalnych.
Do Wrocławia przyjechała komisja, która dowiodła, że do Unii wpisywano nawet zwolenników Leppera i skrajnych antysemitów; adres w książce telefonicznej nie mówi, jakie kto ma poglądy.
W końcu sprawa rozeszła się po kościach i choć sąd partyjny wydał skazujące wyroki, to wnioski z dolnośląskich matactw były dwa. Jeśli się dobrze zakręci, a publicznie powie, że się nie kręciło, można spać spokojnie. Oraz że gdy przeciwko dowodom komisji wystawi się oświadczenia pisemne, wygra ten, kto ma oświadczenia. Choćby wszyscy wiedzieli, że kłamie.
Teraz unici, choć nadal nie wszyscy, są mądrzy po szkodzie. Mówią: gdybyśmy wtedy ostro zareagowali, dziś w partii nie byłoby przekrętów. Mirosław Czech: - Uznaliśmy wówczas, że dostateczną karą będzie sam proces przed sądem koleżeńskim. Lecz to nie odstraszyło naśladowców. Ujawnianie wewnętrznych sporów, a zwłaszcza matactw i kantów, może być zabójcze dla każdej partii. Ale choćbyśmy mieli stracić kilka procent poparcia, musimy krakowski skandal załatwić od początku do końca.
Na skróty
Krakowski przypadek wygląda podobnie jak wrocławski. Jeśli zarysować grubą linię podziału, okaże się, że po jednej stronie stoją "etosowcy", a po drugiej - "liberałowie". Młodzi fałszerze sytuowali się bliżej dawnych członków KLD, choć wstąpili do Unii, gdy KLD był dawno rozwiązany. Imponowały im garnitury i kariery trzydziestolatków, z wyższością patrzyli na nieżyciowych profesorów. Parli do przodu po kariery i stanowiska, lecz na drodze napotykali starszych. Mieli jedyne wyjście - jeśli chcieli osiągnąć założone cele, musieli wygryźć tych z "etosu".
Według Stanisława Kracika dawni działacze KLD i młodzi, choć jeszcze niedawno grali w jednej drużynie, już od jakiegoś czasu byli po rozwodzie. Według Jerzego Meysztowicza (wicewojewoda krakowski) i Mirosława Czecha o żadnym rozwodzie nie może być mowy. Bo umywanie rąk i krytykowanie matactwa, gdy fałszerstwo wyszło na jaw, trudno nazwać rozstaniem.
- Kraków udoskonalił metodę Wrocławia, tutaj fałszerze poszli po rozum do głowy - opowiadają członkowie komisji. - Nowych członków nie wpisywano hurtowo, lecz dyskretniej, wystrzegając się korzystania z książki telefonicznej lub komputerowych spisów adresowych. Brzęczyszczykiewicz to sztubacki wygłup. Oszustwo było lepiej przygotowane.
W cenie były zwłaszcza nazwiska ludzi, którzy zrezygnowali z członkostwa. Wystarczyło tylko skserować deklarację członkowską, zaklejając prawdziwą datę wstąpienia do partii. W ten sposób wszystko było prawdziwe: dane, podpisy, nawet adnotacje o płaceniu składek, bo w większości przypadków martwe dusze płaciły jednak składki. Koła miały z reguły 11 albo 31, albo 51 członków, bo każda otwarta dziesiątka to jeden delegat więcej. Wyeliminowano wrocławską hucpę, a gdyby w szwindlu było więcej precyzji, mógłby się powieść.
Kracik: - Zgubiła ich nieuczciwość, ale też niechlujność i bałaganiarstwo.
Meysztowicz: - Oraz niecierpliwość i pazerność. Postanowili robić karierę na skróty. Uznali, że płacenie składek za martwe dusze dłużej niż przez dwa-trzy miesiące nie opłaca się. Gdyby płacili przez rok, nikt nie zastanawiałby się, czemu tuż przed zjazdem przybywa nam członków.
"Rzeźbienie mnie jarało"
Dlaczego Andrzej Brzeziecki zajrzał do szafy dyrektora Pawła Bystrowskiego? Odpowiedź - nie miał zaufania do "młodounijnych". Może dlatego, że od jakiegoś czasu cięli się na forum Młodych Demokratów; w tym roku Brzeziecki przegrał rywalizację o przewodnictwo młodzieżówce z byłym dyrektorem Bystrowskim, zwycięzcy chcieli nawet odebrać mu kierowanie regionalnym biuletynem. A może zwyczajnie nie lubili się, nie pili piwa w tych samych pubach?
- Przychodzi młody człowiek do partii - opowiada Brzeziecki - wbity w maturalny jeszcze garniturek, trochę nieśmiały i zahukany. Widzi pewnych siebie starszych kolegów, słucha ich, gdy mówią o postaciach politycznych, jakby byli z nimi za pan brat, strasznie łatwo mu zaimponować. Do tego starsi koledzy postawią piwo, zabiorą na partyjną imprezę do Warszawy, przedstawią komuś ważnemu, pomogą w karierze, nawet znajdą pracę. Minie jakiś czas i zaczynają dopuszczać go do niby-tajemnic, uczą, jak "rzeźbić człowieka", czyli urabiać go podług własnych potrzeb, jak zdobywać "szabelki", zdyscyplinowane głosy podczas wyborów. I nowy już klepie slogany: "wszyscy promują jednego, jeden wszystkich", rzeźbi, szuka "szabelek", małpuje starszych.
Gdy Brzeziecki pięć lat temu trafił do UW, siłą rzeczy musiał natknąć się na "żółtych" (od żółtych krawatów i niebieskich koszul; pewien Anglik podszepnął unijnej młodzieży, że tak lepiej wygląda się przed kamerą; i choć o żadnych kamerach nie było mowy, moda przetrwała). Siadywał w pubach, rozmawiał o tym, kto kogo próbował "rzeźbić". A gdy potem szedł między ludzi, nachodziła go refleksja, że może kto-kogo nie jest takie ważne. Tyle że z upływem czasu refleksja słabła, przestawały interesować go nocne Polaków rozmowy, a zaczynała - skuteczność. - Rzeźbienie człowieka bardzo mnie jarało - wspomina.
I wtedy raz czy dwa wypił piwo z ludźmi, którzy znów mówili o ideach, wizjach, etosie. Byli niewiele starsi, lecz nie nosili żółtych krawatów. Gdy się ma 20 lat, na nocne rozmowy zahaczyć się równie łatwo jak na rzeźbienie.
Teraz raz w miesiącu puszcza sobie na wideo "Człowieka z żelaza", przegląda "Kamienie na szaniec". "Żółci" się z tego śmieją, on rumieni się i czuje zażenowanie, gdy mówi o wartościach. Ale "Człowiek..." i "Kamienie..." pomagają mu chwycić pion i proporcje.
- W domu mogłem pochwalić się, że uczestniczyłem w ciekawej dyskusji - opowiada - rozmawiałem z profesorem Woźniakowskim albo pochwalił mnie pan Mazowiecki. Myślę, że jeszcze wiele muszę się nauczyć, bycie asystentem to na razie moje możliwości, mam czas, by pchać się do pierwszego szeregu.

Ciąć styropian
Zaś "żółtym" wydawało się, że właśnie czasu im brakuje.
Stanisław Kracik: - Chcieli wybić się na samodzielność. Po dwóch-trzech kampaniach parlamentarno-samorządowych uważali, że mogą samodzielnie dyktować warunki, osiągać sukcesy. Znudziła im się rola "szabelek", więc zagrali sami, chyba bez wiedzy protektorów.
Andrzej Brzeziecki: - Nie chodzili na partyjne zebrania, nie brali udziału w dyskusjach. Za to fascynowała ich Warszawa, skuteczność liberałów skupionych wokół Pawła Piskorskiego, którzy potrafili wziąć całą pulę. Trzymali się razem, przekonani, że już niebawem będą radnymi, wejdą do ważnych urzędów.
Jerzy Meysztowicz: - Nie tak dawno pojawili się młodzi, którzy za wszelką cenę chcieli być skuteczni. Wcześniej takie zjawisko istniało, lecz nie w takim natężeniu. Myślę, że na poprzednim zjeździe małopolskiej Unii poczuli, że mają siłę, zaczęto ich traktować jak osobny podmiot, choć jeszcze w większości byli "szabelkami" unijnych generałów. UW nie jest partią jednolitą. Oni poczuli, że można to wspaniale wykorzystać; niewielka, lecz zwarta, razem głosująca grupa w rozdyskutowanej partii stanowi dużą siłę. A jeśli ma się dużo siły, można dużo żądać. I szybko wzrasta apetyt.
Meysztowicz uważa, że większość unijnej młodzieży jest w porządku. Dwadzieścia kilka procent to ludzie, których można używać jak wojska. Dziesięć procent, może jeszcze mniej, nie ma żadnych skrupułów. Ale ta mniejszość jest najaktywniejsza, pójdzie na wiele numerów.
- To z reguły studenci, którym na uczelniach wiedzie się byle jak - opowiada. - Wyobrażają sobie, że najszybszą drogą kariery jest partyjny awans. Na drodze stali im starzy działacze, więc postanowili ciąć styropian. Czasami słyszałem ich rozmowy: "Poprzemy tego, kto da więcej".
Meysztowicz zwraca uwagę na karierę Pawła Bystrowskiego. Został członkiem UW i tak zaangażował się w działalność, że narobił sobie kłopotu na studiach. Mógł mieć poczucie, że partia go skrzywdziła. Ale nie - przecież Andrzej Wyrobiec zaproponował mu pracę w prowadzonej przez siebie firmie. Ostatni zjazd krakowskiej UW powiększa wpływy liberałów, Bystrowski dostaje partyjny etat, jest kierownikiem biura. Do wielkiej kariery już tylko krok.
- W Unii nie ma środka - opowiada Elżbieta Zaremba. - Są albo starsi profesorowie, albo ludzie bardzo młodzi. I części tych młodych zaczęło się bardzo spieszyć, by zająć miejsce starego pokolenia. Oglądają telewizję, widzą, jak przez gabinety wielu polityków przewalają się hordy dwudziestopięcioletnich doradców, ludzi przed trzydziestką zaludniają rady nadzorcze. Nie mam nic przeciwko awansowi młodych, lecz we wszystkim musi być właściwa kolejność, porządek, kariery muszą przystawać do umiejętności. Oni tak nie uważali, dlatego gdy stawali przed partyjną komisją, nie było w nich żadnej skruchy, raczej sztubacka pewność siebie, wzruszanie ramionami. Nie ma oryginałów deklaracji - mówili - bo wylała się kawa. Nie ma czegoś tam, bo kolega zgubił. Nie ma kolegi, pewnie się zapodział. A w ogóle to ktoś podłożył nam świnię.
- Stawali przed komisją - mówi Karol Pękul - i oświadczali: wiecie, kto za tym wszystkim stoi. Żadne nazwisko jednak nie padło.
Paranoja paranoi
Gdzie jest linka łącząca "młodounijnych" z Długoszem i Wyrobcem? Przecież nie ma wyraźnych dowodów, jeśli już, to wątłe poszlaki. "Młodounijny" z Nowego Sącza donosi "Gazecie Krakowskiej": "Deklaracje członkowskie mamy w porządku, składki opłacone w terminie i odprowadzone do regionu, a mimo to rozwiązano nam koło. Oto jak Geremkowy aparat kierowany przez towarzysza Czecha przygotowuje zjazd krajowy Unii Wolności. Bali się, że na zjeździe regionu Małopolski przewagę uzyskają zwolennicy Tuska, więc skasowali te koła, w których Geremek nie cieszył się, mówiąc delikatnie, zbytnim poparciem".
Andrzej Wyrobiec przesyła list do Stanisława Kracika: "Widzę ludzi znajdujących rozkosz w stosowaniu ubeckich metod zastraszania członków Unii, słyszę nocne telefony, spotykam się z przejawami przesłuchań partyjnych w najgorszym stylu. Widzę ludzi zachłyśniętych władzą, którzy pod idiotycznymi i błahymi pretekstami chcą skreślać wielu sensownych działaczy (...) Ludzi zachwyconych, że z woli niewielkiej grupy aparatczyków z Warszawy mogą stać się gwiazdami deklaracyjnej nocy (...) Czy ważniejszy w Unii stanie się jej kieszonkowego formatu blond kardynał Richelieu [Mirosław Czech - przyp. aut.] zastanawiający się, jak, nie robiąc nic konkretnego, umocnić swoje stanowisko, czy też może wartości, którym Unia starała się służyć".
Andrzej Długosz, odmawiając prawdziwej rozmowy, mówi przez telefon tymi samymi słowy o nocnych najściach i wymuszaniu zeznań obciążających liberalnych działaczy.
Karol Pękul: - Przy przeglądaniu dokumentacji koła Piasek Długosza i Wyrobca doszliśmy do wniosku, że po zebraniu weryfikującym liczbę członków powstał "lewy" protokół komisji skrutacyjnej: na liście obecności widniały podpisy ludzi, których naszym zdaniem na zebraniu nie było.
Pękul wykonał dwa telefony: do pana X i małżeństwa Z. X wyznał, że w czasie zebrania był za granicą. Z - że nie było ich w tym roku w Krakowie (mieszkają na Wybrzeżu). Na tej podstawie zawieszono Wyrobca i Długosza, zarzucając im poświadczenie nieprawdy. Minęło kilka dni i na biurku Kracika wylądowało kilka oświadczeń. Pan X pisze, że był na zebraniu: "z pewnym zażenowaniem z jednej strony, z drugiej zaś ze sztubacką radością oświadczam, że wprowadziłem w błąd pana Anonima, który prawdopodobnie cieszy się, że oto wykonał dobrze swoją detektywistyczną misję, której korzenie sięgają minionej epoki". Państwo Z. napisali, żądając wyjaśnienia przyczyn nocnych telefonów: "Braliśmy udział w zebraniu koła Piasek".
Czech: - To lekcja, jaką wyniesiono ze sprawy wrocławskiej. Jeśli jest oświadczenie, nawet nieprawdziwe, to racja jest po naszej stronie. Dlatego zdecydowaliśmy, że Karol Pękul powinien jechać na Wybrzeże.
Pękul, wsparty przez działacza UW i wicewojewodę pomorskiego Krzysztofa Pusza, odwiedził państwa Z. Po kilku kwadransach rozmowy wyszli z kontroświadczeniem: "Nie braliśmy udziału w zebraniu koła Piasek". Podpisy na oświadczeniu przesłanym Kracikowi przez Wyrobca i tym uzyskanym przez Pusza i Pękula różnią się na pierwszy rzut oka.
Według Kracika wojna na oświadczenia to paranoja paranoi, a komu i któremu oświadczeniu wierzyć, nie wiadomo.
Czech jest innego zdania: - Pusz znał Z. dobrze od lat, więc sądzę, że tylko dlatego zdobyli się na szczerą rozmowę. Do koła Piasek należał syn państwa Z. i to na jego prośbę powstało pierwsze oświadczenie. Pusz argumentował, że albo będziemy kryć szalbierstwo, albo powiemy prawdę. Przekonał ich: pani Z. prosiła tylko, by nie oceniać źle syna. Wszak prosząc o oświadczenie, osłaniał kolegów.
Po kontroświadczeniu państwa Z. Wyrobiec wystąpił z Unii, a naszą rozmowę sprowadził do kawiarnianej pogawędki: - Albo nie będzie pan mnie cytować, albo nie będziemy rozmawiać.
Długosz odwołał umówione spotkanie: - Nie chcę w tym uczestniczyć, mam to wszystko gdzieś.
Bystrowski nadal choruje.
Nadambitni, niecierpliwi, niespełnieni
Pewien wysoki działacz UW opowiadał, jak kiedyś siedział w towarzystwie działaczy młodzieżowych przybudówek różnych partii: - Zamknąłem oczy i po chwili ich głosy zlały mi się w jeden harmonijny, współbrzmiący ton. Mówili o grach, podchodach, układach, naciskach, formalnych i nieformalnych wpływach, rozstawianiu, roztasowywaniu, wycinaniu. Głos młodego z UW nie różnił się niczym od głosu młodego z AWS, PSL, SLD. Myślę, że takie pojmowanie polityki jest symbolem czasów, choć nie chcę powiedzieć, że wszyscy młodzi garnący się do polityki są bezideowi. Ale podobnie jak za PRL-u wróciło przekonanie, że jeśli chcesz zrobić karierę, rób ją dzięki partii, bo - rady nadzorcze, stanowiska w urzędach wojewódzkich, ministerstwach, mediach publicznych, urzędach centralnych.
Zgadza się z nim Jerzy Meysztowicz: - Czy pan wie, że starzy w krakowskim AWS mówią o młodych "piranie"? Nie jesteśmy wyjątkiem.
Stanisław Kracik: - Koledzy z innych partii opowiadają mi, że u nich dzieje się podobnie. Dlaczego Unia ma być chlubnym wyjątkiem?
Kracik nie sądzi, by Długosz i Wyrobiec dawali "szabelkom" instrukcje. Wręcz przeciwnie: - Obaj - mówi - wiodą uporządkowane życie, osiągnęli sukces finansowy; to dobry punkt dojścia, jest się na czym wzorować. To, co stało się w Krakowie, jest chorobą formacji, z której przyszli, to formacja zdemoralizowała młodych. Wchodzą zwartą, lecz niezbyt liczną grupą do partii, gdzie dzieli się niekiedy włos na czworo. Wspierają się, głosują tak samo, są jak zżyta rodzina. Jest ich mało, lecz dzięki zgraniu znaczą nadspodziewanie dużo, więc w końcu chcą wszystko wygrać. A ci młodzi, nadambitni, niecierpliwi i niespełnieni, wynaturzyli ich sposób gry.
- Więc jaki jest ratunek, by nie demoralizować "szabelek"?
Kracik: - Albo "liberałowie" zrozumieją, że w Unii nie ma miejsca na takie gry, albo kulturalny rozwód. Ale martwią mnie również postawy młodych z kręgów "starounijnych". Ich radykalny język, deklaracje, przez które przebija poczucie sukcesu. Niekiedy zachowują się jak rewolucjoniści, którzy w zapale chcą wyciąć przedstawicieli słabszej frakcji. I to jest groźne.
Czech: - Opryszek goni ofiarę, uderza ją, ofiara w szoku krzyczy: "zabiję cię", a opryszek tylko na to czeka: "popatrzcie, chce mnie zabić!". Sytuacja w Krakowie nie jest symetryczna. Jednak mamy do czynienia z opryszkami i ofiarami.

Lecz mimo oczywistego braku symetrii nie jest tak, by cała wina była tylko po jednej stronie. Gdy na poprzednim zjeździe krakowskiej Unii kandydaci na przewodniczących szli niemal łeb w łeb, rozmawiali z "szabelkami", by zdobyć ich głosy. Po sprawie wrocławskiej nie stało się nic spektakularnego, nie tylko dlatego, że przewodniczący UW, życzliwy liberałom, nie chciał zbytniego upubliczniania brudów. Asystenci niektórych "etosowych" polityków razem z pryncypałami z Krakowa do Warszawy podróżują samolotem, choć mogliby jak studenci w ich wieku jechać ekspresem drugiej klasy. Gdy Młodzi Demokraci organizowali bal w zabytkowej willi Decjusza, której przepych zszokował niejednego z "etosowców", odwiedzili go najważniejsi politycy Unii i żaden z nich nie spytał, skąd dwudziestolatki mają na to pieniądze.
Meysztowicz: - Idziesz na taki bal, a tam spotykasz byłego premiera, prezydenta miasta, może zagadasz z jakimś posłem, senatorem. Czym bardziej zaimponujesz dziewczynie: balem czy zaproszeniem na partyjną dyskusję?
Nikt też nie pytał, kto Młodym Demokratom sfinansował wytworny zjazd w białostockim hotelu Gołębiewski.
Teraz krakowska Unia zapewnia, że na zjeździe nie będzie obietnic rozdawanych w zamian za głosy. Czy dotrzyma słowa?

41


97-300 97-300ranga06.02.2014 09:56

A co on potrafi. On będzie tak skuteczny jak guma balonowa "Donald" na miejscu Donalda T. Stop komunie!

62


Frei Petrikau ~Frei Petrikau (Gość)06.02.2014 09:53

Młody człowiek, a skażony komunizmem.
Czerwonych popierać?
Swoją drogą można rzecz, że bliżej do 20 tys ojro niż do ideałów.
Popierać stalinizm jako swój ideał hmmm żenada.
Przecież to ta czerwona hołota mordowała Polaków, to ich UBecy katowali AKowców w mordowaniach.
Czym się chwalić. Wstyd, a nie duma.

82


reklama
reklama

Społeczność

Doceniamy za wyłączenie AdBlocka na naszym portalu. Postaramy się, aby reklamy nie zakłócały przeglądania strony. Jeśli jakaś reklama lub umiejscowienie jej spowoduje dyskomfort prosimy, poinformuj nas o tym!

Życzymy miłego przeglądania naszej strony!

zamknij komunikat