Tu zdobywają motywację do walki o lepsze stopnie w szkole i uczą się, jak wygląda zwyczajna, rodzinna codzienność. O radościach i stresach związanych z opieką nad dziećmi z placówki i o tym, jak w Piotrkowie funkcjonują rodziny zaprzyjaźnione, opowiadają Olga Stankowska, Kasia i Marcin Wierzchowscy.
W Piotrkowie i okolicach rodzin zaprzyjaźnionych jest niewiele. Zainteresowanie regularną opieką nad dziećmi z ośrodków adopcyjnych też jest znikome. Brakuje kandydatów mających możliwości? Brakuje odważnych, którzy mieliby siłę zmierzyć się z tak trudnym zadaniem?
O brak odwagi na pewno nie można podejrzewać Olgi Stankowskiej, która sama stała się rodziną zaprzyjaźnioną dla kilkanaściorga dzieci.
Olga ma 24 lata. Jest jeszcze studentką, a już opiekowała się kilkanaściorgiem dzieci. Rodziną zaprzyjaźnioną była dla sześciorga. Oddanie tych „wychowanych” do rodzin zastępczych jest dla niej wielkim przeżyciem. Wie jednak, że rodzina zaprzyjaźniona to tylko jeden z etapów troski o nie.
- Od kwietnia tego roku jestem rodziną zaprzyjaźnioną dla dwojga dzieci - chłopca i dziewczyny w wieku nastoletnim. Wcześniej miałam pod swoją opieką kilkulatki. Najpierw chłopca i dziewczynkę, a później siedmioletnie bliźniaczki. Musiałam ograniczyć z nimi kontakt, kiedy zostały adoptowane przez inną rodzinę. Dlaczego zdecydowałam się zostać rodziną zaprzyjaźnioną? W tej chwili jest to jedyna forma opieki nad dziećmi, na jaką mogę sobie pozwolić. Docelowo chciałabym być rodziną zastępczą, ale na razie nie spełniam wymogów ośrodka. Nie mam własnego mieszkania ani stałej pracy - mówi Olga Stankowska.
Olga o tym, że chce być rodziną zastępczą wie... od zawsze. Jej dom rodzinny to mieszkanie w bloku, którego okna wychodzą na piotrkowski Dom Dziecka. Stamtąd mała Olga obserwowała zabawy dzieci z placówki. Często słyszała ich płacz. Idąc tą droga do szkoły, nie raz, nie dwa miała ochotę tam wejść, zobaczyć, jak wygląda ich codzienność. I weszła. Najpierw jako dziecko, a później jako siedemnastoletnia dziewczyna. I tak zaczęła się jej przygoda z wolontariatem. Od tego czasu wiedziała, co chce robić w życiu. Wiedziała, jakie studia wybrać i co zrobić, by w przyszłości być rodziną dla tych dzieci. Dziś jest studentką ostatniego roku pedagogiki, uczy się teorii. W praktyce przewyższa kolegów ze studiów. Czasem to od niej uczą się wychowawcy z placówek. Jej ogromna siła tkwi w chęci pomocy dzieciom. Wielokrotnie podkreśla, że nie wyobraża sobie innego zajęcia.
- Regularnie wolontariatem w placówkach i pracą z dziećmi zajmuję się od siedemnastego roku życia. Pracowałam z dziećmi z piotrkowskiego domu dziecka, współpracowałam też z pogotowiem opiekuńczym. Nie mam jeszcze własnej rodziny, nie mam swoich dzieci. Niestety moi dotychczasowi partnerzy nie godzili się na moje „pomysły”. Nie byli gotowi na takie wyzwania i taką odpowiedzialność. Trudno jest znaleźć partnera, który chciałby, tak jak ja, opiekować się dziećmi z placówek, nie mówiąc już o rodzinie zastępczej. Jestem zdania, że jeśli się z kimś zwiążę, to musi zabrać mnie z „dobrodziejstwem inwentarza”. W innym wypadku to nie ma sensu. Jestem szczera i mówię o tym jasno - opowiada Olga.
Młodzi - odważni
Kasia i Marcin są młodym małżeństwem. Mają półtorarocznego synka Maćka. Mieszkają w małym mieszkanku. Sami podkreślają, że nie mają dobrych warunków przestrzennych. Mimo to odważyli się zaopiekować dwójką rodzeństwa. Nie wiedzieli, czy podołają, ale podęli wyzwanie i do dziś dzielnie je realizują. Są rodziną zastępczą dla dziesięcioletniej Klaudii i czternastoletniego Przemka.
- Odkąd pamiętamy, zawsze myśleliśmy o pomocy dzieciom. Razem z mężem czasem rozmawialiśmy, że jeśli tylko nasz status materialny będzie na tyle dobry, że będziemy mogli finansowo podołać, to zaopiekujemy się dziećmi z placówki opiekuńczej. Niestety ten aspekt jest bardzo ważny, bo chęci pomocy i dania komuś miłości i troski nam nie brakuje - mówi Kasia.
- Jesteśmy młodym małżeństwem z małym dzieckiem i mieszkamy w małym mieszkanku, dlatego nie możemy pozwolić sobie na bycie rodziną zastępczą. Wybraliśmy więc funkcję rodziny zaprzyjaźnionej - dodaje Marcin.
- Wcześniej nie wiedzieliśmy o takiej możliwości, ale któregoś dnia przeczytałam artykuł o rodzinach zaprzyjaźnionych w „Tygodniu Trybunalskim”, w którym dziennikarka opisała, na czym polega taka opieka i co trzeba zrobić, by zostać taką rodziną. Zapytałam męża o zdanie. Zgodził się i poszliśmy na pierwszą wizytę do piotrkowskiego ośrodka - mówi Kasia.
- Zgodziłem się bez wahania. Ten temat nie był nam obcy, bo rozmawialiśmy o tym i byliśmy zgodni. Poparłem żonę w jej pomyśle - dodaje Marcin.
- Oprócz miłości do dzieci powodem było też moje dzieciństwo. Wiem doskonale, jak ważna jest pomoc dziecku, pokazanie, jak można normalnie żyć, normalnie funkcjonować - dodaje Kasia.
I właśnie ten normalny, ciepły dom oferują Kasia i Marcin. Już na pierwszym spotkaniu z psychologiem powiedzieli, że chcą opiekować się dziećmi, ale nie będą w stanie zabierać ich na drogie wakacje czy częste wypady do kina.
- Szybko okazało się, że dzieci nie tego oczekują. Wspólne spędzanie wolnego czasu, rozmowy, wypady do parku, na lody to dla nich i dla nas cenne chwile - mówi Kasia.
Wybieramy dzieci
- Kiedy zdecydowałam, że wystąpię o pozwolenie na bycie rodziną zaprzyjaźnioną, miałam już wiedzę teoretyczną, ale zdawałam sobie sprawę, że między teorią a praktyką jest ogromna przepaść. I to się potwierdziło. Po rozmowie z panią dyrektor miałam możliwość dziennej opieki nad dziećmi, a później, po decyzji sądu, mogłam opiekować się nimi całą dobę. Oczywiście rozmawiałam z psychologami, wypełniałam testy, ale miałam dużo łatwiej, bo byłam osobą znaną w placówce. Cieszyłam się sympatią wychowawców i dzieci. Znałam ich i oni znali mnie. Nie było to trudne. Tym razem chciałam opiekować się starszymi dziećmi, bo... jest trudniej. Nie wybierałam ich, one nie wybrały mnie. Nie wiem, jak to było. Chyba wybraliśmy się nawzajem, intuicyjnie - mówi Olga.
- Mieliśmy tremę przed wejściem do placówki. Był strach, czy podołamy. Najpierw myśleliśmy o opiece nad dziećmi, które byłyby tylko trochę starsze od naszego półtorarocznego synka. Okazało się, że jest nastoletnie rodzeństwo, które takiej opieki potrzebuje. Pani dyrektor zaproponowała nam Klaudię i Przemka. Zgodziliśmy się. Nie ukrywam, że baliśmy się o ich relacje z Maćkiem, ale postanowiliśmy, że zrobimy wszystko, by wszyscy dobrze się czuli - mówi Kasia.
- Testy i rozmowy z psychologiem nie były straszne. Czasem przypominały teleturniej. Raz odpowiadała żona, potem wychodziła i ja miałem zadawane te same pytania. Chyba wypadliśmy dobrze - mówi Marcin.
Uczymy ich życia w rodzinie
- Małym dzieciom łatwiej jest zorganizować czas. Moje wcześniejsze, młodsze dzieci przychodziły do mnie prawie codziennie. W dni powszednie po szkole, a weekendy byliśmy cały czas razem. Wspólne wyjścia na lody, plac zabaw czy do bajkolandu to była dla nich wielka frajda. Moje dzieci były w takim wieku, że interesowały je zabawki, klocki, które układaliśmy wspólnie. Moja mama i brat byli też zaangażowani w opiekę. Śmieję się, że uszczęśliwiałam ich na siłę, bo nie do końca rozumieli moją decyzję, ale był pretekst do wspólnych, rodzinnych wyjść i zabaw. Wszyscy bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Później wynajęłam mieszkanie i sama spędzałam czas z dziećmi. Dzień zaprowadzenia ich do placówki nie był łatwy ani dla mnie, ani dla nich. Z nastolatkami jest inaczej. One potrzebują spędzać więcej czasu z rówieśnikami i ja to rozumiem. Nasza umowa polega na tym, że wiem, gdzie są, kiedy wrócą i z kim spędzają czas. To się sprawdza - mówi Olga.
- Uczymy nasze dzieci życia w rodzinie, czerpania przyjemności z bycia razem. Kiedy dzieci do nas przychodzą, tzn. w co drugi weekend miesiąca (bo tak zasugerowała pani psycholog), wspólnie przygotowujemy posiłki i razem zasiadamy do stołu, razem chodzimy na spacery do parku, na lody, do bajkolandu (Przemek początkowo nie chciał, ale szybko spodobało mu się szaleństwo w tym miejscu). Kiedy pada, wspólnie oglądamy filmy. Uczymy też dzieci szacunku do siebie, do rodziny. Ja i Marcin jesteśmy normalnym małżeństwem, czasem się sprzeczamy, mamy inne zdania, ale bardzo się szanujemy i tego uczymy nasze dzieci. Widzę już duże postępy w tej dziedzinie. Zaobserwowałam, że Przemkowi bardzo imponuje zachowanie Marcina wobec mnie. Często podkreśla, jak to wujek bardzo kocha ciocię. W ogóle nasze wszystkie obawy szybko zniknęły. Przemek i Klaudia świetnie dogadują się z Maćkiem. Potrafią szaleć we trójkę całymi dniami. Jest fajnie i bardzo się do nich przywiązaliśmy - dodaje Kasia.
- Teraz są na koloniach. Piszą do nas kartki, dzwonimy do siebie i bardzo tęsknimy. Kiedy po weekendzie odprowadzamy dzieci do placówki, najbardziej rozpacza Maciuś. Płacze wniebogłosy, bo najchętniej zostałby tam z dziećmi. On też kocha dzieci, co bardzo nas cieszy, bo nie chcemy wychowywać go na typowego jedynaka - mówi Marcin.
Największe radości, największe stresy
Opieka nad dziećmi z ośrodków opiekuńczych to duża odpowiedzialność. Odpowiednie dawkowanie spotkań i rozmowy, nauka wartości to nie wszystko. By być dobrą rodziną zaprzyjaźnioną, oprócz wiedzy i miłości do dzieci trzeba mieć też silne nerwy.
- Trzeba zerwać z mitem grzecznych i biednych dzieci. Często bywa, że te dzieci mocno doświadczone przez los potrafią świetnie manipulować innymi i dobrze wiedzą, czego chcą. To nie ich wina, ale czasem tak jest. Zwłaszcza trudniej jest z nastolatkami. To trudny wiek, nie tylko dla dzieci z placówek. Trzeba mieć mocne nerwy, by wytrzymać widok tych, do których nikt nie przychodzi, by wytrzymać moment, kiedy dzieci idą do matki, a ona nie otwiera im drzwi, kiedy źle się dzieje w ich domu rodzinnym, kiedy matka, za którą oddałyby życie, w ogóle się nimi nie interesuje. Ale jest też mnóstwo radości. Cieszy mnie, kiedy robią postępy w nauce, kiedy przestają uciekać, zaczynają rozumieć, że nauka jest ważna, kiedy doceniają, że ugotuję dla nich obiad, wcale tego nie mówiąc. To widać, że są wdzięczne - mówi Olga.
- U nas, mimo obaw, wszystko się fajnie ułożyło. Były momenty, że najbardziej smuciła mnie obojętność dzieciaków. Nie zależało im na niczym. Kiedy mówiliśmy o ich złych ocenach, wzruszały ramionami. Powoli się to zmienia. Krok po kroku tłumaczymy im, dlaczego warto się uczyć - mówi Kasia.
- Bawiłem się kiedyś klockami z dziećmi. Tłumaczyłem za ich pomocą Przemkowi, dlaczego nauka jest ważna. Wziąłem jeden klocek, który symbolizował 100 zł, zebrałem tyle klocków, ile wynosi moja pensja, potem zacząłem odkładać klocki na czynsz, opłaty itp. Mówiłem, ile mi zostało klocków. Przemek zaczął rozumieć, że jak nie będzie się uczył, może mieć tylko trzy klocki, jak zdobędzie wykształcenie - nawet trzydzieści - opowiada Marcin.
- Wzruszył nas moment, kiedy Przemek przyniósł kartkówkę z angielskiego, a na niej... czwórka. Był taki dumny z siebie, a my z niego. To fajne momenty. Albo wtedy, kiedy widzimy, jak zaczynają się szanować nawzajem po tym, jak tłumaczyliśmy, że rodzeństwo jest wsparciem, jak jest ważne... – dodaje Kasia.
Rodzina zaprzyjaźniona i co dalej
Olga tak układa swoje plany, by w przyszłości zostać rodziną zastępczą. Zamierza obronić pracę magisterską, chce zabiegać o asystenturę na uczelni. Zamierza mieć stałą pracę i własne mieszkanie, by mieć prawną opiekę nad dziećmi. Kasia i Marcin, chcąc zrealizować swoje plany, musieliby mieć warunki lokalowe. Żadne z nich swojej decyzji nie żałuje. Długo potrafią mówić o zaletach bycia rodziną zaprzyjaźnioną. Liczą się też z trudnościami. Są odważni, chociaż wcale tak o sobie nie mówią. Zachęcają innych, by weszli w rolę rodziny zaprzyjaźnionej, ale ostrożnie, po uprzednim rozeznaniu.
Ewa Tarnowska-Ciotucha