Opowiadanie noworoczne

Piątek, 31 grudnia 2010, aktualizacja 31.12.2010 14:220
Pora, naprawdę już pora, ażeby mamusia sobie solidnie odpoczęła od nas. Nie dzień-dwa, ale tak rzeczywiście odpoczęła sobie. Dlatego załatwiliśmy mamusi - a łatwo nam z tym nie poszło - miejsce w domu pomocy społecznej.
Opowiadanie noworoczne

Rok 2001 zapowiadał się wspaniale. Po wieloletnim gnieżdżeniu się w ciasnawym mieszkaniu w blokach, syn Marii wykończył wreszcie własny dom pod lasem. Kosztowało go to niemało wysiłku, ale jeszcze więcej - pieniędzy. Musiał brać w szpitalu, m.in. dzięki życzliwości kolegów-lekarzy, dodatkowe dyżury. Wieczorami zaś synowa dorabiała korepetycjami. Jesienią 2000 roku rodzina przeprowadziła się wreszcie "na swoje".

- Najbardziej to ja się cieszyłam z obszernej, widnej kuchni - opowiada Maria, 83-letnia dziś kobieta. - To było moje królestwo! Skoro już przed laty zgodziłam się być niańką do dzieci, kucharką, praczką i sprzątaczką, to przynajmniej teraz miałam warunki do pracy, jak się patrzy! I tyle pokoi! Salon z kominkiem, pokój stołowy, gabinet syna, pokój synowej, pokoje Kasi - mojej wnusi, licealistki oraz Mareczka – niesfornego wnusia, ucznia podstawówki. Do tego dwa pokoje gościnne z łazienkami i moja, własna sypialnia na poddaszu z oknami w dachu.

Spełniły się marzenia rodziny o domu z prawdziwego zdarzenia, z ogrodem, z dwoma garażami. Było więc teraz o co dbać i chciało się dbać, choć po siedemdziesiątce siły już nie te...
Cieszyłam oczy parkietami, wesoło buzującym ogniem w kominku, glazurą pod sufit, gustownymi draperiami firan. A w całym mieszkaniu kwiaty. Mnóstwo kwiatów.

Co sobota syn z synową podejmowali gości. Uwijałam się więc w kuchni jak w ukropie: schab na zimno, flaki, kurczak z pieczarkami, sałatki, serniki, leguminy z owocami. Wielką radość sprawiało mi podawanie tych pyszności do stołu. Nie, nie miałam nigdy czasu, żeby z nimi choć na chwilę przysiąść.
I tak rok w rok. Ale z radością poświęcałem się dla rodziny, dla najbliższych.

Wszystko szło jak po maśle. Nawet o swych chorobach zapominałam! Bogiem a prawdą, to ja specjalnie nie miałam za wiele czasu, żeby myśleć o swych przypadłościach. Nie wiem, może to i dobrze?

Na święta Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 2007 wszystko przygotowałam jak należy. Jak co roku. W drugi dzień świąt to już padałam z nóg, ale radowała mi się dusza, że wszyscy domownicy i ich liczni goście zadowoleni byli nadzwyczaj.

27 grudnia siedziałam w oknie i wyglądałam syna. Na kuchni stał krupnik. Na drugie przygotowałam ulubione przez syna naleśniki z serem i śmietaną, posypane po wierzchu z lekka cynamonem. A nadmieniam, że do naleśników zawsze dodaję rodzynki i cukier waniliowy. Nie spodziewałam, że ze szpitala wróci punktualnie. Wnuki już wpałaszowały wszystko z apetytem i każde siedziało w swoim pokoju: zza drzwi Kasi, to normalne, dobiegały dźwięki muzyki, a Marek - jak zazwyczaj - ślęczał przed komputerem, zapalczywie oddając się grom wojennym.

Hm, coraz częściej rozpamiętywałam ostatnio swoje życie: dochowałam się tego jedynaka, mąż zmarł na serce całkiem młodo, a ja... Ja coraz gorzej się czuję, ale nikomu nie pisnęłam choćby słówka skargi. Siły już jakby nie te, co przed rokiem. Wyglądam jak zjawienie. Wychudłam. Cera okropna, pożółkła. Włosy mi się przerzedziły. Cóż, w wieku 80 lat z pewnością nie stanowię ozdoby tego okazałego domu. Ale co tam! Najważniejsza jest przecież dla mnie miłość synowska i szacunek synowej. Oby więc tylko jak najdłużej zachować pogodę i spokój ducha. Wszak mam tu jak u Pana Boga za piecem!

Z zamyślenia wyrwał Marię gong u drzwi. Niespodziewanie wcześnie wróciła ze szkoły synowa. Za chwilę zjawił się też syn. Podała im obiad. Synowa zjadła w milczeniu. Syn zamieszał tylko łyżką w zupie i odsunął talerz. Ulubionych naleśników nie tknął. Synowej rozlała się kawa na obrus. - Oboje musieli mieć w pracy wyjątkowo męczący dzień - przemknęło Marii przez myśl.

- Mamusiu, niech mamusia przejdzie teraz z nami do siebie, na górę - powiedział syn kamiennym głosem we wzrokiem wbitym w podłogę. - Musimy porozmawiać.

- Boże jedyny! Nic, tylko coś niedobrego musiało się stać - pomyślałam, idąc roztrzęsionym krokiem na górę. - Może jaka choroba w rodzinie nagła? Tyle teraz potwornych schorzeń nęka ludzi. Może kłopot jaki srogi z którymś z dzieciaków? Wiadomo, nabroić łatwo. Serce podchodziło mi do gardła z niepokoju.

Przemówił syn, gdy już wszyscy usiedli:

- Mamusiu, ja bardzo proszę, niech tylko mamusia nas dobrze zrozumie. Widzimy oboje, że mamusia się u nas po prostu, no, źle czuje. Na pewno mamusia jest już mocno zmęczona tymi ciągłymi obowiązkami. My zdecydowaliśmy, że weźmiemy sobie do domu z wyspecjalizowanej agencji wykwalifikowaną, profesjonalną pomoc domową, kogoś w sile wieku.
My po prostu nie możemy - powiem to wprost - mamusi już dłużej tak, no, wykorzystywać. Pora, naprawdę już pora, ażeby mamusia sobie solidnie odpoczęła od nas. Nie dzień-dwa, ale tak rzeczywiście odpoczęła sobie. Dlatego załatwiliśmy mamusi - a łatwo nam z tym nie poszło - miejsce w domu pomocy społecznej. Bardzo trudno jest o takie miejsce.

Marii pociemniało w oczach. Zapadła milcząca cisza, która - zdawało się - trwała wieczność całą. Syn patrzył na parkiet, synowa w okno. Maria nabrała powietrza, aby coś powiedzieć, lecz dała za wygraną. Głupia nie była i zrozumiała szybko, że decyzję już przecież podjęto. Że wyrok zapadł. Że wszystko zostało starannie zaplanowane i przygotowane.

- Kiedy? - zapytała tylko bezszelestnym szeptem.

- Jutro - zgodnie z prawdą, odparł syn.

Maria calutką noc nie zmrużyła oka. Nazajutrz wsadziła do bagażnika synowskiego mercedesa ubrania, pantofle, kilka drobiazgów, parę książek, jakieś pamiątki po mężu i pudełko po pralinkach z fotografiami. Zdjęła krzyżyk ze ściany. Z wnukami pożegnała się zanim pobiegły do szkoły.
Gdy mercedes ruszał w drogę do domu opieki, w oknie na piętrze poruszyła się firanka. To synowa spoglądała na dół.

- Właśnie mijają trzy lata, odkąd tu trafiłam - mówi - jak się już rzekło, 85-letnia obecnie staruszka.
- Nie narzekam, jakoś idzie przeżyć. Syn? Nie, syn nie był u mnie ani razu przez te trzy lata. Tak, oczywiście, nadal mieszkają w Piotrkowie, tylko na drugim końcu miasta. Synowa po dwóch latach zatelefonowała ponoć do kierowniczki, ale ja nie podeszłam do aparatu. Jakoś tak, zapiekłam się w sobie. Może to grzech, ale się zapiekłam w bólu. O tu, w tym miejscu mnie ten ból ściska i piecze. Bo pęknięte serce matki, to chore serce.
W dzień staram się jakoś chodzić z podniesioną głową i próbuję patrzeć ludziom w oczy, ale w nocy sypiam raptem 2-3 godziny. Resztę nocy przepłakuję cichutko. I tak minęły mi tutaj te trzy lata, a jutro obróci się na czwarty już rok, 2011. Trudno. Nie chcę płakać, bo już nawet nie mam czym, gdyż oczy wypłakałam, ale płaczę. Najbardziej serce krwawi mi każdego roku w Dzień Matki.
A co mam zrobić, sama powitam ten 2011 rok.


Zainteresował temat?

0

0


Zobacz również

Komentarze (0)

Zaloguj się: FacebookGoogleKonto ePiotrkow.pl
loading
Portal epiotrkow.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników. Osoby komentujące czynią to na swoją odpowiedzialność karną lub cywilną.

Na tym forum nie ma jeszcze wpisów
reklama
reklama

Społeczność

Doceniamy za wyłączenie AdBlocka na naszym portalu. Postaramy się, aby reklamy nie zakłócały przeglądania strony. Jeśli jakaś reklama lub umiejscowienie jej spowoduje dyskomfort prosimy, poinformuj nas o tym!

Życzymy miłego przeglądania naszej strony!

zamknij komunikat