Grupę 167 dzieci i 30 dorosłych opiekunów wywiózł z zaatakowanej Ukrainy Roman Iwanowicz Karnijka, dyrektor tamtejszego sierocińca. O swoich losach opowiedział podczas pobytu grupy w ZSP nr 2, czyli w popularnej "Piomie". To tutaj na czas przerwy w drodze skierowano ich na wniosek prezydenta Piotrkowa. W czasie, gdy dzieci i młodzież odpoczywała po obiedzie przed dalszą podróżą udało nam się porozmawiać z dyrektorem Karnijką.
- Od 25 lat prowadzę na Ukrainie sierociniec. To niewielkie miasteczko w okolicach Lwowa. Pamiętam jak w 2014 roku sami przyjmowaliśmy uciekających z terenów wschodniej Ukrainy i tłumaczyliśmy naszym dzieciom, że nie można być egoistami, że trzeba pomagać innym osobom. To było niesamowite, jak dzieci i młodzież angażowały się wtedy w pomoc innym. Ale w życiu nie przyszło by nam do głowy, że kiedyś sami znajdziemy się w takiej sytuacji - opowiadał ze łzami w oczach Roman Iwanowicz.
On i jego podopieczni, nie mieli wiele czasu, by opuścić sierociniec. - Gdy tylko usłyszeliśmy wybuchy i dowiedzieliśmy się co się dzieje zaczęła się panika. Dzieci zaczęły płakać, musieliśmy im wytłumaczyć w jakiej znaleźliśmy się sytuacji - opowiadał dalej, nie kryjąc wzruszenia. - Z drugiej strony staraliśmy się zrobić wszystko, by zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. Wtedy zgłosił się do nas właściciel firmy przewozowej i powiedział, że pomoże nam, ale musimy się spieszyć. Mówił, że musimy w ciągu półtorej godziny spakować się i wyjechać, bo potem może to już być niemożliwe. Jestem mu ogromnie wdzięczny, bo zdaję sobie sprawę z tego, że w tym samym czasie mógł zabrać ze sobą wiele osób, które zapłaciłyby mu o wiele więcej za możliwość wydostania się z Ukrainy. Wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, trochę jedzenia i wyjechaliśmy w stronę granicy z Polską.
Po drodze przez długi czas trzy autokary pokonywały trasę bez świateł. To z obawy przed ostrzelaniem lub atakiem ze strony agresorów. Na szczęście nikt nie zatrzymywał opuszczających zaatakowany kraj. W drodze do granicy dzieci nie jadły, ani nie piły. - Mieliśmy zapasy, ale zrobiliśmy to tylko dlatego, żeby po drodze nie było potrzeby zatrzymywania się przy toaletach. Nie czuliśmy się bezpiecznie i chcieliśmy jak najszybciej trafić w miejsce, w którym będziemy mogli myśleć o tym co dalej.
Uchodźcom udało się nawiązać kontakt z jedną z krakowskich fundacji, która pomogła im w zaplanowaniu drogi i skierowała do bezpiecznego miejsca w Niemczech, w pobliżu francuskiej granicy. To tam po opuszczeniu Ukrainy skierowały się trzy autokary z podopiecznymi sierocińca. Zrządzeniem losu na konieczny postój trafili do Piotrkowa, gdzie wszyscy zostali zaopatrzeni w żywność, ubrania i paliwo na dalszą drogę.
- Jestem wam niezmiernie wdzięczny i nie wiem, jak mam dziękować za okazaną nam pomoc. Nie spodziewaliśmy się, że od razu tyle osób będzie chciało nas wesprzeć. Najpierw na parkingu podeszła do nas grupa, która przygotowywała pomoc dla oczekujących na granicy. Otrzymaliśmy od nich wiele napojów i jedzenie. Potem paliwo, obiad, odpoczynek w szkole, gdzie dzieci mogły się umyć. Tyle miłości ile od was otrzymaliśmy, to naprawdę dar z nieba - dodał Roman Iwanowicz.
Dyrektor sierocińca obiecał, że gdy tylko dotrą na miejsce - napiszą, że są cali i bezpieczni. Podczas pobytu w szkole wielokrotnie dziękował wolontariuszom i dyrektor Lidii Łopusiewicz, która wraz z grupą nauczycieli zjawiła się i organizowała wydawanie ręczników, środków czystości ubrań i innych darów, które w sporych ilościach dostarczyli mieszkańcy, przedsiębiorcy i przedstawiciele "Widzialnej Ręki Piotrków".
Ze słowami otuchy w "Piomie" pojawili się też mieszkający w Piotrkowie Ukraińcy i wielu Piotrkowian. Nie brakowało wzruszających momentów.