POEMAT HISTORYCZNY. PRZYGOTOWANI I BITWA POD GRUNWALDEM
Wiersz rymowany trzynastozgłoskowy
Na wyraźne rozkazy, w składnym równym szyku,
wysunęły się z lasów, rycerstwa bez liku.
Na przedzie hufce polskie, najstraszniejsze półki
w okrutnych, najemnych, podobnych do spółki.
Jako bojaźń i chluba, walnych i naczelnych,
pozbawionych lęków, doświadczonych i dzielnych.
Zaparwszy się w siodłach, nabierając tchu w piersi,
znak modlitwy w umysły i komendy pierwszej.
Spojrzeli ku sobie, jeszcze raz w tym napięciu
wodzowie, choć z oddali, woli przedsięwzięciu.
Rozpostarły się skrzydła, ogromnego orła,
przepięknego ptaka, głosu, barwy i godła.
W tęcze chorągwi naszych, łopocząc na wietrze,
serca biły larum, rozrywając powietrze.
Nagle nastała cisza, duszy dotykając
dna, co ową ci chwilą, nim trąby zagrają.
By po krótkim znów czasie wielka nawałnica,
stu tysięcy gardeł, wichrem rozdarła lica.
Liście z drzew pospadały, w jedno kłębowisko,
ptaki wypadły z gniazd, nawet żaden nie pisnął.
Jakby w tej samej zaraz, ryk rogów, piszczałek,
wstrząsnęły przeraźliwe, po czym zastępy całe.
Ruszyły wpierw Witolda, watahy niezliczone,
konie jak stada orłów, przeciw armii wroniej.
Lotem rwały błyskawic, wyciąga wszy szyje,
w skok potuliwszy uszy, wkładając lwią siłę.
Przeciw lewemu skrzydłu, z ogromnym krzykiem,
Krzyżaków i Mistrza z von Jungingiem Urlykiem.
Który jednym skinieniem, widząc że natarcie,
Litewskie rozpędzone, gotowe na starcie.
Czternaście swych chorągwi, wojska żelaznego,
poruszył jak lawinę, co zetrze każdego.
-------------
Początkowo szła stępem, potem w kłus zmieniła
z góry jak głaz ogromny, z łoskotem ruszyła.
Później wszystkie chorągwie, niemal równocześnie
natarły kiejby ławą, wyćwiczone wcześniej.
W bojowej starej pieśni, w hymn Bogurodzicy,
Dziewicy Maryi, bitew oblubienicy.
By po chwili, lub nawet prawie jednocześnie,
choć zastępy Litwinów, zwarły się przedwcześnie.
Wzajemnych uderzeń chrzęstu, łamania kości,
kopii, siekania mieczy, bez żadnej litości.
Sypały się głowy, jak ziarno na klepiskach,
konie rżały w bólu, mając pianę na pyskach.
Mąż na męża napierał, z taką zaciekłością,
godził w serca na wylot z najwyższą dbałością.
Pocałunek śmierci byłby wnet wybawieniem,
gdyż dziesiątki błagało, padając na ziemie.
Bez rąk, nóg, tułowia, lub jeźdźca bez głowy,
nawet też rozciętego, z góry na połowy.
W zgiełku i zamieszaniu, trudno poznać było,
z kim kto walczy, kto z boku, a kto jeszcze z tyłu.
Mieczy i topory, biły jak w kuźniach młoty,
żelastwo w rytm jęczało, w piersiach tkwiące groty.
Jeden drugiemu w walce, nic nie ustępował,
rąbano gdzie popadło, życia nie darował.
Bo ten, tamtem, lub inny, tylko na to czekał,
na błąd przeciwnika, więc i on też nie zwlekał.
Gdy połamano kopie, z dwu stron najsilniejsi,
przystąpili do walki, wnet, wręcz najprzedniejsi.
Pojedynków gdzie duma, wytrzymałość siła
przez godzinę zaciekłej już wojny wybiła.
Między leżącymi jęk, tratowały konie,
wszystkich rannych, zabitych, krwią zbroczone dłonie.
Na całym placu boju, wokół Niemców stada,
broniących się zaciekle, każdy z nich ujadał.
Wielu z naszych na oślep, w wyniku nadludzkim,
zrywając się raz po raz, leżąc czy też w kucki.
Dobywając raz jeszcze, miecza czy topora,
śmierć zaglądała w oczy, parła Krzyża sfora.
Sytuacji wciąż zmiennych, naprzeciw albowiem,
jedni już umierali, przybywali nowi.
Każdy z nich jako sztandar, godłem przytroczony,
wizerunkiem męstwa, przez niepokoju gromy.
W pobojowisku jedno, wymieszanych kolorów,
krwi, dusz, ludzi, zwierząt, niezwykłego horroru.
Tu i ówdzie tysiące, nieopodal setki,
zwierały się ponownie, padając jak betki.
Jak śmierć i narodziny, temu kto ocalał,
przywalony stosem trupów, owym się użalał.
Zwycięstwo przechodziło z rąk do rąk we wściekłość,
w rozpaczy wyrzynanych, potępieńców w piekło.
W przerażonych na nowo nadzieja odżyła,
po odbitej chorągwi, zakwitła, zalśniła.
Jak kwiat, a znak z nieba i gniewu Bożego
dla wroga, a zwycięstwa oręża polskiego.
Bez miłosierdzia łaski, walki bez wytchnienia,
oddechu, stron nacisku, do serca omdlenia.
By na nowo po chwili, napluć śmierci w dłonie,
powietrza, łyk zaczerpnąć w ewangelii tonie,
i uderzyć niby drwal, a każde ich ciosy,
wzbijały się okrzykiem, wrzaski pod niebiosy.
Wbryzganie krwi dokoła, jak przy biciu zwierza,
gdyby miał wczoraj przysiąc, dziś sam nie dowierzał.
Jakim okrutnikiem jest dla siebie, dla Boga,
tym bardziej dla takiego, jak przed nim nieboga.
Co okiem jeszcze wodzi, lecz jest już skruszony,
oczekując jak wyrwą, źrenice gawrony.
W gniewie i uniesieniu, od mordu zziajani,
wierząc w słuszność odpustu i przyzwoleń danych.
Król widząc, choć z daleka i znając zasady,
wiedział, że my lub oni, zdawał sobie sprawy.
Przywołując natychmiast, w pamięci czas młody
walki, w tym bestie kniazia i swoje osoby.
Wtem przerwał rozważania, obserwacje bitwy,
bo nagle z boku, kurzu, nadjechały sitwy.
Mijały opodal, cały Królewski Orszak,
lecz nikt się nie spodziewał, przejazdu co gorsza.
Tyle nagle chorągwi, co z pościgu wracały,
po rozbiciu Litwinów, chwilę fetowały.
Nagle niebezpieczeństwo, nad królem zawisło,
gdyż jeden z owych jeźdźców, gdy król zbroją błysnął.
Oderwał się od reszty, Jagiełłę poznając,
czy znęcony jej srebrem, bądź też popis dając.
Postury olbrzyma, na koniu tura rasy,
sunął z kopią na władce, poruszyło naszych.
Najbardziej Zbigniewa, nadwornego pisarza,
co ruszył wnet naprzeciw i na nic nie zważał.
Waląc złamanym drzewcem i zrzucając z konia,
król kopii też dołożył, czym odsłonił skronia.
Przyłbice odrywając, przez jej odpadnięcie,
nie zezwalał dobijać, lecz już Szczawka cięcie.
Dopełniło ubicia na miejscu przez tego,
co kompanem był Zbigniewa Oleśnickiego.
Jeszcze z lat młodzieńczych, bo z jednego grodu,
choć obaj gołowąsi i odmiennych rodów.
Za czyn ten, a w obronie majestatu króla
zapisani w historii, po wsze czasy która.
Później w szczególne względy obaj obdarzeni,
z czego Zbyszko Biskupem na krakowskiej ziemi.
A Szczawko na rycerza, pasowany został,
taki ślad po owych, na wieki pozostał.
Lecz bitwa trwała dalej, co nigdy w tych czasach,
nie brała w jej udziale wojska taka masa.
Choć w dziejach ery Rzymian, Gotów innych zdarzeń,
nikt nie zna, nie wspomina, podobnych wydarzeń.
I wzmogli się na nowo, niepewni zwycięstwa,
w zaciekłość, siłę, wolę, w towarzystwie męstwa.
Nie mając też gwarancji, kiedy rozpacz górą,
mocować się jak nigdy, z ogromną brawurą.
Wtenczas wielu konturów, jakby koniec widząc,
a mistrza swego w kleszczach, co Boga się wstydząc.
Gdy wzywał go daremnie i swych pobratymców,
bo wiedział, że godzina wybiła i linczu.
Trafiony przez Litwinów, ostrzem ze sulnicy,
padł ponury na rżysku, Grunwaldu stolnicy.
Mało kto z innych klęczał, czy o litość prosił,
choć byli wpierw wielcy, tu z płaczu się zanosił.
Nie jeden, ale wielu nie chcąc się poddawać,
walczył, wolał zginąć, niż żywcem się oddawać.
Niektórzy widząc koniec, z sobą się żegnali,
podnosząc swe przyłbice, życie oddawali.
Zadając sobie śmierć, przez sztyletu pchnięcie,
w rozpaczy, a bez strachu, choć jakby z zawzięciem.
Cięto ich jak bór wielki, czy w zboża koszeniu,
inni walczyli dalej i marli w milczeniu.
Byli tacy, co kpili i szydzili tamtych,
topory znów waliły, sypiąc marne fanty.
Do ostatka, nad wszystko, ścieląc gęsto trupem,
nie poddawał się żaden i dzielił się łupem.
Dusz sponiewieranych, w samym tyglu piekła,
łatwiej było wymyślić i faktu nie czerpać.
Nadjechał rozwścieczony, sam Zawisza Czarny,
przywdziany w swą nienawiść i nie gorzej hardy.
Ciął wokół, rozpoławiał, Ci zaś w strachu marli,
woleli by na łożu, niż w takiej batalii.
Tarcze jękiem pękały, jak skorupy orzechów,
głowy, dusze i serca, pełne dawnych grzechów.
Niby deszczułki zwykłe, czy też pestki głowy,
walały się, koń deptał, czy to z diabłem gody?
Czart wskazywał gdzie jeszcze, lepsze zawieruchy,
ten rozpędzał najlepszych, uciekały zuchy.
Do niedawna dogmaty, gdy nad wszystko były,
tu dziś i w tej chwili, nic już nie znaczyły.
Powoli, choć natrętnie, jeszcze małe stada,
broniły się w odruchu, co przykładem gada.
Syczał jeno i jęczał, łupiony dokoła,
nie miał żadnej pomocy, już Boga nie wołał.
Tak po wielu godzinach, a po walce świętej,
można było królowi, złożyć niepojęte.
Dziękczynienie, ofiarę może ślubowanie,
że nigdy i przez wieki, nikt tu już nie stanie.
Na ziemi kultu Słowian, Mieszka i Chrobrego,
że bać się będą inni, Polaka każdego.
Janusz Sękowski
- Groźny wypadek przy dworcu PKP w Piotrkowie. Mężczyzna po zderzeniu z volkswagenem wpadł w wiatę autobusową
- Konferencja prasowa prezydenta Piotrkowa
- Jesienny koncert w piotrkowskim MOK-u
- 17 mln na Centrum Świętego Mikołaja w Wolborzu
- Dzień Pracownika Socjalnego. Statuetki dla MOPR i PCPR w Piotrkowie
- Podsumowali tegoroczną kwestę
- Kto zostanie mistrzem gminy Sulejów?
- Problem mieszkańców bloków w Woli Krzysztoporskiej
- Szukali ciała w dawnym szpitalu