- Teraz zegarmistrzowie już tylko baterie zakładają - mówi pan Jan Stępień, który od 50 lat zajmuje się zegarami. Kto jego „cudów” techniki nie widział, pewnie już nie zobaczy, bo 30 czerwca pan Jan zamyka zakład. No... chyba że u nas.
– Jak szkiełko się lekko wkłada, to jeszcze założą, ale jak tylko trochę ciężej – to żaden tego nie zrobi. Odsyłają do mnie. A do tego jest taka specjalna praska – pokazuje pan Jan.
W innym miejscu stoi wibrograf, czyli tzw. sprawdzarka. – Jest po to, żeby ustawiać punktualność zegarków. Ale inne wady też wychwytuje. Pokazuje na wykresie, że np. jakieś koło jest wadliwe - opowiada 78-letni zegarmistrz. To oczywiście dotyczy zegarków mechanicznych. – Elektroniczne można tylko sprawdzić, czy się spieszą, czy późnią i ewentualnie wyrzucić, bo nie mają żadnej regulacji. Są tak zrobione, że mają chodzić - opowiada.
- Nad tymi zegarkami siedzę już z 50 lat. Najpierw 6,5 roku w Rynku Trybunalskim, w państwowym zakładzie u jubilera, a od 1972 roku już tutaj, przy Starowarszawskiej 25 w Piotrkowie - mówi.
Dookoła zostało niewiele domów (jeden po drugim giną pod łopatami koparek).
Przez zakład pana Jana przeszły niezliczone rzesze klientów. – Kiedyś to nawet 5 – 6 dziennie, a i więcej się robiło. I te duże zegary – a duży to się robi kilka dni. Jak chce się zrobić taki stojący, bardzo stary, mocno zabrudzony, to trzeba części wygotować w płynie z amoniakiem. W ten sposób odświeża się płyty. Później usuwa się wszystkie luzy, płyty zabezpiecza się lakierem bezbarwnym i jest tak, jakby to był nowy zegar. Znowu kupę lat chodzi. No bo jak ktoś weźmie pędzelek i tylko samą benzyną podczyści i przemyje trochę, to zegar jakiś czas pochodzi, ale krótko i znowu szwankuje – opowiada mistrz zegarmistrzowski.
Pan Jan jest jedynym, który w tradycyjny sposób potrafi jeszcze te stare zegary naprawiać. – Żaden już nie chce robić, wszystkich podsyłają do mnie - mówi. - Z tych młodych to żaden już nie ma uprawnień mistrzowskich, robią tylko jakoś te czeladnicze świadectwa. A dawniej trzeba było 6 lat pracować, żeby na mistrza można było zdawać egzamin. A ja najpierw uczyłem się w Łodzi u wuja zegarmistrza. Później musiałem zdać egzamin na czeladnika, a dopiero po kilku latach na mistrza.
Ale zegarkami pan Jan interesował się od małego. – W domu był zegarek tzw. cylinderek. Rozebrałem go, nosiłem w czapce. Jak ojciec zobaczył, to tylko zapytał: „ciekawe, czy on jeszcze będzie chodził”. Ale po jakimś czasie go skręciłem i... chodził. Niczego nie zepsułem, nie złamałem. I tak to się już we mnie zakorzeniło, że całe życie się tymi zegarami param - opowiada.
Co trzeba było w sobie mieć, żeby zostać zegarmistrzem? Pewnie precyzję w rękach i cierpliwość. – Trzeba być naprawdę dokładnym. A ja jestem dokładny i może czasem źle mi z tym w życiu było – mówi pan Jan. – Ta perfekcja z zegarków przechodziła na całe życie. Ja sam wszystko muszę zrobić bardzo dokładnie, a jak ktoś coś dla mnie robi, to trudno, żeby mi dogodził. Żona też się czasem śmieje, bo jak ona okno wymyje, to zawsze znajdę coś do poprawienia, a jak sam – nie ma co poprawiać.
W zakładzie za szklaną szybą wisi jeszcze „Książka skarg i wniosków”, ale ani skarg, ani wniosków w niej nie ma. Są za to podziękowania i pochwały od tych, którzy nigdzie indziej swoich czasomierzy naprawić nie mogli, a w zakładzie Jana Stępnia się udało.
„Zegarka nie mogłem naprawić nigdzie w Piotrkowie. Tu zostałem przyjęty, zegarek został naprawiony. Bardzo przyjemna obsługa. Duże brawa. Oby więcej takich zakładów” (wpis z roku 1977).
Przez ręce Jana Stępnia „przeszły” setki zegarków. A te najcenniejsze...
- Były takie w złotych kopertach. Kiedyś robiłem bardzo duży zegarek kieszonkowy. 120 g ważyła sama złota koperta. Był dość skomplikowany, ze stoperem, z kalendarzem i bardzo stary – miał około 160 lat. Parę dni się nad nim męczyłem, ale wyszedł ładnie. Klient był bardzo zadowolony. Poza tym takie bardzo drogie się u nas nie trafiają – opowiada pan Jan. – Były omegi, parę rolexów robiłem, ale to już takie tańsze, nie te z najwyższej półki, bo są i takie, które kosztują i 150 – 200 tys. Ale tu w Piotrkowie nikt z takimi nie przychodził.
Pan Jan sam nie kolekcjonuje zegarów, ale kilka ulubionych jednak ma. Na zapleczu zakładu wisi ścienny zegar. – To zegar roczny. Po jednym nakręceniu chodzi rok. Niemiecki zegar z nietypowym wychwytem (kręcąca się kula). Jest dosyć ciekawy. Jeden z klientów bardzo się nim zainteresował, chciał nawet kupić. Pisał do Niemiec i sprawdzał, że tam takie zegary „chodzą” po 1600 euro. Ale ja nie chcę go sprzedać, bo to ma być pamiątka dla wnuczki – opowiada o swoich skarbach mistrz. – A to zegar wiedeński – ten ma 160 lat. Ma śmieszne, cienkie wskazówki – wskazuje na kolejny wiszący na ścianie.
Sporo zegarowych części leży już na podłodze. Pan Jan je przegląda, próbuje przygotować się do wyprowadzki. Co po niej? – Będę jeździł na ryby – odpowiada mistrz. Tylko tego tykania trochę jednak żal...
Tekst i foto Anna Wiktorowicz