Pięć lat temu, 9 października, w 45. rocznicę katastrofy kolejowej Stowarzyszenie Moszczenica Naszą Gminą zainicjowało upamiętnienie w postaci tablicy tragedii pod Jarostami, która pochłonęła kilkadziesiąt ofiar. W najbliższą niedzielę (30 września) o godz. 15.00 w lesie pomiędzy Jarostami a Batorówką, obok tablicy upamiętniającej tragiczną śmierć pasażerów pociągów, odbędzie się msza w ich intencji.
Wielu świadków do dziś pamięta to wydarzenie, akcję ratowniczą i godziny po katastrofie (relacja na podstawie wspomnień zapisanych podczas poświęcenia tablicy pamiątkowej w 2007 r.) - Byłem na miejscu katastrofy razem z Bińkowskim. Zobaczyliśmy wagony poprzewracane, pokręcone, zgniecione i porozrzucane, aż trudno uwierzyć, jak mógł taki ciężar przelecieć kilka, a nawet kilkanaście metrów. Jaka musiała być ogromna siła - mówi Jan Jagodziński z Jarost.
- Obraz, który do tej pory widzę, to żołnierz przyciśnięty do drzewa przez wagon, który stanął “dęba” i przewracając się “dogonił” uciekającego wojaka. Widziałem nogę z butem wystającą spod wagonu. Jeden z pasażerów szukał żony i psa. Później okazało się, że żona zginęła, a pies przybłąkał się do Mosińskiego.
- Razem z Bińkowskim odprowadzaliśmy ocalałych pasażerów na przystanek do Jarost. Do pracy jeździłem rowerem przez kilka dni do Bab, bo stamtąd kursowały pociągi. Jeszcze na trzeci dzień po katastrofie. Tam musiało być więcej ofiar niż podawano, bo jeden wagon pulman mieścił 80 osób siedzących, a tych wagonów rozbitych było sporo - mówi Józef Jagodziński – kolejarz, konduktor z Jarost.
- Byłem wówczas na służbie. Ciemno, mgła, skierowano naszą sekcję na stronę toru, po którym pędził pociąg pośpieszny od Warszawy - wspomina Bolesław Nowak, strażak zawodowy z Jarost. - Pierwsze wrażenie? Groza straszna, ciemno, krzyki, wołania i ta kupa złomu, sczepionych wagonów. Najbardziej utkwiło mi w pamięci zbieranie trupów i ich części przez grupy Obrony Cywilnej i składowanie ich do podstawionych samochodów – wspomina jeden ze świadków.
- Mieliśmy za zadanie szukać żywych pasażerów w wagonach rozrzuconych, rozbitych. Jeden z nich przeleciał kilkadziesiąt metrów na równoległą do torów drogę i tarasował przejazd ekip ratowniczych. Pamiętam to szczególnie, bo był to wagon pocztowy pełen przesyłek i w nim znaleźliśmy poranionego kierownika tego wagonu, który sam nie chciał go opuścić. Głusi na jego argumenty siłą go wyciągnęliśmy - relacjonują ratownicy.
Ilu tam ludzi zginęło? Z mojego rozeznania nie było mniej niż 60 ofiar śmiertelnych. - Wagon, który ma 30 metrów długości, był ściśnięty jak harmonijka i może miał około 12 metrów, a w środku nikt nie przeżył. Wyciągano ludzi w częściach. Nie byłem odporny na taki widok, ludzkie szczątki zmasakrowane wyglądały jak mięso. To była masakra. Na drodze do Michałowa stał samochód ciężarowy pod plandeką, na który wrzucano ofiary i ich szczątki - mówi jeden ze świadków.
oprac. E.T.C.