To była wyprawa organizowana przez Salezjański Ośrodek Misyjny. Nasza bohaterka miała do czynienia z młodymi ludźmi, których życie od samego początku nie jest łatwe.
Pracowałam w prowadzonym przez salezjanów domu dziecka, na terenie jednych z największych afrykańskich slumsów. W Don Bosco Makululu Children's Home schronienie znajdywali chłopcy ulicy, którzy przez sytuację rodzinną, albo uciekali tam, żeby zarobić pieniądze na jedzenie, albo aby nie przebywać w towarzystwie uzależnionych od alkoholu rodziców. Niestety przez to, że musieli pracować, nie chodzili do szkoły. Na ulicy często też sami się uzależniali - mówi Małgorzata Kuchta.
Misją ośrodka, który zapewnił jej wyjazd, jest pomoc młodzieży, w wychodzeniu na prostą.
- Księża i pracownicy szukają chłopców, którzy potrzebują wsparcia, a następnie orientują się w ich sytuacji rodzinnej. Jeśli zachodzi taka potrzeba, wytypowane dziecko jest przyjmowane do ośrodka, gdzie zapewnia się mu trzy posiłki dziennie, co już jest dla Zambijczyków wielką rzeczą, bo zazwyczaj nie ma na to szans. Chłopcy mogą się również bez problemu uczyć, ale też bawić z rówieśnikami. Naszą ideą jest to, by przywrócić ich, ale też często ich rodziny do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Oprócz opieki nad młodzieżą księża doglądają też czy np. czy ojciec lub matka robią postępy w walce z nałogiem - dodaje.
Wolontariuszka z Piotrkowa miała na miejscu wyznaczone zadania, które jednak często ulegały modyfikacjom i rozszerzeniom.
Razem z koleżanką byłyśmy tam takimi "mamami". Wkroczyłyśmy w totalnie męski świat, bo opiekowałyśmy się zwykle około 80 chłopcami w wieku od 7 do 18 lat. Starałyśmy się żyć z nimi jak w rodzinie. Wspólnie pracowaliśmy w kuchni, gotowaliśmy. Razem praliśmy ubrania, czy szyliśmy je. W międzyczasie uczyliśmy się, odrabialiśmy prace domowe, a także chodziliśmy na farmę, gdzie chłopcy uprawiali kukurydzę i inne warzywa. Ja osobiście zajmowałam się też medyczną stroną tego pobytu, bo jestem pielęgniarką - mówi.
Myśl o wyjeździe w tak odległe rejony świata kiełkowała w głowie piotrkowianki od lat. Swoje urzeczywistnienie znalazła niedługo po zakończeniu przez nią pierwszego etapu studiów.
By w ogóle móc wyjechać, musiałam przejść pewien proces przygotowawczy. Spotykałam się z wolontariuszami, którzy wrócili już z misji. Swoim doświadczeniem dzielili się z nami również misjonarze z całego świata. Przechodziłam też testy psychologiczne, które określały czy możemy wyjechać i na jak długo. Oczywiście były również testy językowe oraz przygotowanie medyczne - wyjaśnia nasza rozmówczyni.
Gdy Małgorzata Kuchta rozpoczęła swoją misję na Czarnym Lądzie, zrozumiała, że trafiła do kompletnie innego świata.
Początek był chyba najtrudniejszy. Nasi podopieczni często się ze sobą bili, wciąż ktoś gdzieś płakał. Przez pierwsze dwa tygodnie zastanawiałam się, czy podjęłam słuszną decyzję. Niełatwo było również wyjść na ulicę, do miejsc, gdzie chłopcy mieli swoje miejscówki. Patrzeć na nich było ciężko. Mowa np. o 14-latkach, którzy są uzależnieni od kleju. Tych chwil zwątpienia trochę było, ale z drugiej strony bardzo dużo było momentów radosnych. Każdy uśmiech tego chłopca, podziękowanie, drobne gesty, przeważały w stronę tego, by trwać przy nich. Oni pokazali nam, że rzeczy materialne wcale nie są potrzebne do takiego prawdziwego szczęścia.
Komunikacja z podopiecznymi układała się różnie. Starsi chłopcy, nieco lepiej znający język angielski, radzili sobie z tym dobrze. Do młodszych trzeba było podejść bardziej indywidualnie.
Zdarzało się na przykład, że podbiegały do nas 7-latki i zalewały nas informacjami w języku bemba. Oczywiście na początku kiwałam głową ze zrozumieniem, mówiąc, że jakoś sobie poradzimy. Po jakimś czasie, gdy poznałam podstawowe słówka, mogłam już ich zrozumieć i zadziałać, gdy przykładowo coś im dolegało. Natomiast, gdy sprawa była poważniejsza, to obecni cały czas na miejscu opiekunowie, pomagali nam z tłumaczeniem - mówi wolontariuszka.
Nowy kraj, nowa kultura, nowe otoczenie, to oczywiście także nowe smaki. Okazuje się, że i tu Zambia potrafi zaskoczyć.
Zambijczycy mają swoją jedną potrawę, którą spożywają codziennie i nie wyobrażają sobie bez niej dnia. To n'shima. Jest to potrawa przygotowywana z mąki kukurydzianej. Do tego podaje się relish, czyli jakieś warzywa typu fasola, kapusta. O ile jest dostęp, do całości dodaje się też mięso. W każdym razie dzień bez n'shimy nie istnieje. Ciekawe było też to, jak chłopcy szukali robaków, które później wspólnie gotowaliśmy. Sama spróbowałam i okazały się całkiem niezłe. Bardziej zaskoczyło mnie jednak gdy po porze deszczowej, wszyscy wybierali nie na polowanie na myszy. To dla nich niesamowicie ważne wydarzenie, którego nie ma szans pominąć. Później gryzonie przygotowuje się i piecze nad ogniem. To chyba najbardziej ekstremalna z rzeczy, które tam widziałam, jeśli chodzi o jedzenie - dodaje nasza rozmówczyni.
Małgorzata Kuchta uważa, że jeśli już raz pojechało się do Afryki, bez wątpienia się tam wróci. Dodaje też, że wciąż utrzymuje kontakt z opiekunami z zamblijskiego ośrodka, którzy często opowiadają o tym, jak radzą sobie chłopcy.