„TT": - Panie pośle, w jaki sposób dowiedział się pan o tragedii?
Artur Ostrowski: - Parę minut po godz. 9 zadzwoniła moja mama. Nie miałem wtedy włączonego ani telewizora ani radia. W ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Mówiła, że jest jakaś katastrofa lotnicza, spadł samolot pod Smoleńskiem, był tam prezydent Kaczyński, wicemarszałek Szmajdziński i żebym włączył telewizor i sam zobaczył. Nie bardzo wtedy wiedziałem, czy to jest jakaś awaria, czy coś innego, ale kiedy wysłuchałem pierwszego komentarza, to zrozumiałem, że sprawa musi być poważna. Usłyszałem, że są ofiary śmiertelne, ale wtedy jeszcze nie było wiadomo, czy wszyscy zginęli. Po kilkunastu minutach padły już te słowa, że nikt cało z katastrofy nie wyszedł.
- Z pewnością większość osób, które były na pokładzie samolotu, znał Pan osobiście. Kto był Panu najbliższy?
- Zginęli moi koledzy i koleżanki. Z Jurkiem Szamjdzińskim znaliśmy się od 10 lat. Wcześniej był ministrem obrony narodowej, później szefem klubu, teraz wicemarszałkiem Sejmu. Jeszcze w piątek składałem mu życzenia. Lubił siadać obok nas w naszej ławie poselskiej, lubił z nami porozmawiać, o sporcie, o sprawach rodzinnych, codziennych, pożartować. W piątek skończył 58 lat. Życzyliśmy mu sto lat, a już na drugi dzień nie żył.
- Na pokładzie były też Jolanta Szymanek-Deresz i Izabela Jaruga-Nowacka.
- Z Jolantą Szymanek-Deresz też znaliśmy się wiele lat. W ostatnim roku, kiedy prowadziła u nas kampanię do europarlamentu, widywaliśmy się prawie codziennie. Znam jej męża Pawła i córkę Katarzynę. Jolanta Szymanek-Deresz ma w Piotrkowie swoją rodzinę, tutaj jest jej wujek i ciocia.
więcej w najnowszym numerze (15) "Tygodnia Trybunalskiego"
Rozmawiała Aleksandra Stańczyk