Czy to była największa, żeglarska przygoda w pana życiu?
Zdecydowanie. Zresztą nie tylko chyba moja, ale wszystkich uczestników tej wyprawy. Regaty Sydney-Hobart należą do najbardziej prestiżowych. Jest to też jedna z najtrudniejszych - ze względu na trudne warunki pogodowe - i najlepiej zorganizowanych tego typu imprez na świecie.
To na pewno był skomplikowany proces logistyczny, trzeba było przecież odpowiednio dobrać załogę, a przede wszystkim znaleźć jacht.
Przygotowywaliśmy się do tych regat dwa lata. Najpierw musieliśmy znaleźć jacht, który będzie odpowiadał naszym umiejętnościom, a także warunkom pogodowym i naszym oczekiwaniom, ponieważ zawsze chcieliśmy w tego typu imprezie "zamieszać" - jak to się mówi po żeglarsku, czyli osiągnąć jak najlepszy rezultat.
Jak znaleźliście jacht?
Pływaliśmy na nim już w Europie podczas regat w Saint-Tropez, jednostka należała wcześniej do włoskiego armatora, a od dwóch lat posiada ją Rosjanin, znajomy naszego kapitana. Niechętnie armatorzy godzą się, żeby przetransportować łódź na drugi koniec świata, tym bardziej, że płynęła tam pięć miesięcy, przez dwa oceany. Właściciel naszego jachtu zgodził się na to, tym bardziej, że sam brał udział w regatach.
Każdy z uczestników tej wyprawy przybył do Australii co najmniej tydzień wcześniej, żeby jeszcze potrenować, pana stanowisko było bardzo odpowiedzialne.
Byłem Pitmanem, czyli odpowiadałem za wydawanie wszystkich fałów, czyli lin, które podnoszą żagle i je opuszczają. Miałem sporo pracy, ponieważ żagle spłatały nam figla. Przez pierwszą dobę bardzo dobrze nam się żeglowało. Mieliśmy dobry wiatr od tyłu, choć trochę za słaby jak na naszą łódkę, dlatego sukcesywnie traciliśmy do czołówki, płynęliśmy jednak bardzo regularnie. Wiadomo, że takie pływanie w cyklu dobowym wiąże się z systemem wachtowym, co powoduje, że nie wszyscy członkowie załogi są na jachcie. Wszyscy musieliśmy być bardzo skoncentrowani. Problemy pojawiły się dopiero, gdy wpłynęliśmy do słynnej Cieśniny Bassa, przed którą wszyscy nas ostrzegali. Faktycznie pogoda jest tam bardzo zmienna, już na samym początku nagły podmuch spowodował rozdarcie się jednego żagla, później w ciągu kilku godzin kolejny, bardzo dziwny zwrot wiatrowy doprowadził do kolejnego podarcia, nastąpiło to kilkanaście godzin przed końcem regat, gdy dopływaliśmy do Tasmanii, prędkość wiatru wzrosła wówczas z 15 do 52 węzłów. A wymiana żagla to nie taka prosta sprawa, główny ma powierzchnię 150 m2 i jest wykonany z czystego karbonu. Tylko trzy żaglownie na świecie potrafią taki uszyć.
Walczyliście ze swoim jachtem, ale przede wszystkim z jachtami rywali. Transmisje telewizyjne na pewno nie oddają emocji, towarzyszących takim zmaganiom.
Jeśli ktoś posmakował żeglarstwa regatowego, ten wie, że jest to zupełnie inny typ niż żeglarstwo turystyczne, w tym drugim przypadku mamy cel podróży, ale nie mamy presji czasowej. W niektórych regatach przewaga pierwszej łodzi nad drugą wynosi zaledwie kilka minut. My staraliśmy się cały czas utrzymywać w czołówce. Podczas pierwszej doby zajmowaliśmy nawet 18. miejsce, później spadliśmy na 28., ale ostatecznie warunki wiatrowe nam nie sprzyjały, a wiatr był tutaj kluczowy. Mniejsza łódka, która trafi na lepszy wiatr, może wygrać z większą, potencjalnie szybszą. Organizatorzy regat klasyfikowali uczestników według dwóch kategorii, zwycięzcą tej pierwszej - tzw. life of honours, jest łódka, która pierwsza mija metę w Hobart, ale jest jeszcze jedna kategoria. Stworzono pewien algorytm, który uwzględnia siłę wiatru, wielkość łodzi, jej wiek, jej typ i jeszcze kilka innych danych, na podstawie tych informacji najlepiej wyposażone łodzie otrzymują karne punkty, a te słabsze są premiowane. Porównałbym to do odejmowania punktów za wiatr podczas konkursów, w których startują skoczkowie narciarscy. W tej drugiej kategorii wygrała właśnie mniejsza łódź z załogą australijską, która doskonale znała ten teren.
Ale wy też nie macie się czego wstydzić, złamaliście czas trzech dób, osiągając najlepszy wynik w historii polskich startów w tych regatach.
Jak na nasze możliwości osiągnęliśmy niezły wynik. Chociaż czujemy niedosyt, ponieważ nie zabraliśmy ze sobą żagli, których używa się, gdy słabiej wieje. Gdybyśmy mieli spinakery, czas mógłby być jeszcze lepszy. Ale przy intensywniejszych podmuchach opanowanie takiego żagla jest prawie niemożliwe, więc nie chcieliśmy ryzykować. Po pierwszej dobie przepłynęliśmy 300 mil, a cały dystans wynosi 628 mil, więc mieliśmy szanse dopłynąć do mety w mniej niż 48 godzin.
Co pan najbardziej zapamięta?
Chyba przyjęcie w samym Hobart, uczestniczyliśmy już w regatach we Francji, we Włoszech czy na Karaibach, ale nigdzie nas tak nie powitano. Pod jednym z mol czekało około dwa tysiące osób, w tym wielu Polaków, choć na Tasmanii mieszka podobno zaledwie 60 osób. Powitali nas tam polskim piwem i kabanosami, kompletnie nie wiem jak udało im się to dostać.
Następny cel?
Prawdopodobnie wezmę udział w regatach Rolex Cup w Saint-Tropez, a za 1,5 roku chcielibyśmy wystarować w słynnych regatach Fastnet u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Te regaty są uważane za drugie pod względem trudności i rangi po Sydney-Hobart. Taki start na pewno łatwiej będzie zorganizować, ponieważ do Wielkiej Brytanii jest bliżej niż do Australii, moglibyśmy wziąć większą i szybszą łódkę.
Pływa pan czasami w Polsce?
Czasami po Bałtyku, ale coraz rzadziej, to zajmuje dużo czasu, a ja wolę go wykorzystywać na starty w regatach. To uzależnia jak narkotyk.
A zatem pomyślnych wiatrów!
I zdrowia, bo w tej dziedzinie też jest ono potrzebne.
Dziękuję za rozmowę.