Spotkał się z publicznością w ramach organizowanego przez sieć Helios cyklu „Kino konesera”. W krótkiej rozmowie opowiedział nam o kondycji polskiego kina, o filmach godnych polecenia w tym sezonie oraz o początkach swej fascynacji filmem.
Panie Tomaszu, łatwo jest namówić Polaków do chodzenia do kina? Czy my w ogóle umiemy rozmawiać o kinie? Czy chcemy o nim rozmawiać?
- Mam wrażenie, że rozmawianie o filmie jest nieodłączną częścią oglądania filmu. Tylko nie zawsze mamy z kim zwyczajnie pogadać. Często jest tak, że wychodzimy z kina, wracamy do domu i już czas nas goni, życie jest teraz bardzo szybkie, zaskakuje nas informacjami, ciągle dzieje się coś, co wydaje się ważniejsze od tego, co zobaczyliśmy. Żeby film dobrze w nas wniknął, wsiąkł w nas, żeby został na dłużej to on musi być przegadany. Dlatego m.in. dobrze jest chodzić do kina nie samemu, tylko z kimś, a jeśli już się idzie samemu, to dobrze mieć przyjaciół, którzy też kochają kino, którzy też pójdą na film, i z którymi można później wymienić wrażenia. Wcale nie chodzi o to, czy film był dobry, czy zły. Kiedy rozmawiamy o filmach wcale nie jesteśmy w pozycji krytyka filmowego, który ma wydać opinię – dobry, zły, owszem możemy tak powiedzieć, ale zabierze nam to może 5, może 10 sekund, tak naprawdę rozmawiać można o tym, o czym był film. Mam z mojego doświadczenia z Zygmuntem Kałużyńskim takie wspomnienie, że najlepiej nam się rozmawiało wcale nie o wybitnych filmach, bo jakość filmu wcale nie wpływa na jakość rozmowy, rozmowa jest ciekawa wtedy, gdy jest kontrowersja. Do rozmowy o kinie powinniśmy mieć przy swoim boku kogoś, kto nie myśli tak samo jak ja, tylko myśli inaczej niż ja. W ten sposób i rozmowa jest ciekawsza i my lepiej dowiadujemy się od samych siebie, co myślimy o obejrzanym filmie. Na czym polega ten mechanizm? Żeby przekonać kogoś, kto nam zaprzecza lub nam nie wierzy, musimy się wspiąć na szczyty swoich umiejętności konwersacji, aby zdobyć argumenty jak najlepsze i przy okazji sami musimy przemyśleć to, w co wierzymy, co nam się spodobało, a czasami musimy się zastanowić, dlaczego w ogóle to mi spodobało, uświadomić to sobie. Natomiast jeśli jesteśmy w takiej luksusowej sytuacji, że albo nikt nas o to nie pyta, albo mówi „ja myślę tak samo, jak Ty”, i jesteśmy zwolnieni z tej trudności, efekt jest taki, że ten film jest mniej przemyślany i w sumie na krócej na starcza. Więc dobrze jest mieć oponentów, inaczej niż w polityce, gdzie to prowadzi do kłótni i ciągłych niesnasek, w dziedzinie sztuki dobrze jest mieć takich, którzy myślą inaczej. My z Zygmuntem Kałużyńskim zawsze różniliśmy się w opiniach i dzięki temu połączyła nas później przyjaźń.
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów, powiedział Pan, że w Polsce po 1989 roku nie powstał żaden dobry film. Czy dzisiaj coś się zmieniło Pana zdaniem?
- Rzeczywiście ten pierwszy moment uzyskania tzw. wolności był zachłyśnięciem się możliwościami technicznymi, komercyjnymi, taką amerykańskością, która nagle stała się na wyciągnięcie ręki, tylko nic z tego nie wyszło na dłużej, nic ciekawego. My możemy sobie kupić w centrum handlowym amerykańskie dżinsy, ale nie zmienimy swojego serca na amerykańskie. I my nie będziemy nigdy myśleli ani robili tak, jak tam są filmy tworzone. Musimy w Polsce robić filmy po swojemu. Wcale nie mam tutaj na myśli, że gorzej, łatwiej czy taniej. To nie oznacza tego. Musimy bardzo pilnować, żeby być sobą, by nie próbować wchodzić w czyjeś buty, nie próbować udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy. To powoli już odwraca się. W tej chwili wszyscy prawie już to wiemy i tak myślimy. Polskie kino już teraz odzyskało swój charakter, czego najlepszym dowodem są ostatnie sukcesy chociażby filmów Smarzowskiego, takich jak „Drogówka” w tym sezonie, „Róża” niedawno, wybitnych filmów. Za chwilę na ekrany wchodzi film „Imagine” (Andrzeja Jakimowskiego, przyp. aut.), który bardzo polecam. Krótko mówiąc takich dobrych filmów, które znowu wchodzą do historii polskiego kina już trochę mamy i jest w czym wybierać. Więc to była krótka choroba i uważam, że jesteśmy wyleczeni.
Polskie kino sprzed 1989 roku – co sobie najbardziej ceni Tomasz Raczek w rodzimym kinie poprzedniej epoki?
- Kino z okresu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, czyli pomiędzy II wojną światową a rokiem 1989, miało też swoje okresy lepsze i gorsze, ale przede wszystkim był moment, kiedy powstała tzw. Polska Szkoła Filmowa (zwana też „Szkołą Polską”, przyp. aut.). To było kino nowoczesne, to było kino podejmujące najważniejsze i najtrudniejsze problemy moralne, to było kino wybitnego aktorstwa i to było, w pewnym sensie, kino zastępujące życie. To znaczy wszystko to, co było kiepskie i mało udane w życiu codziennym zamienialiśmy na wyrafinowanie w sztuce. W ogóle sztuka w tamtym okresie trochę zastępowała życie. Skoro w życiu było szaro, skoro w życiu nie było wyboru, to przynajmniej w sztuce go mieliśmy. Potem było odwrotnie. Zaczęliśmy mieć wybór w świecie konsumpcyjnym, mieliśmy możliwość dostania wszystkiego, przesiedliśmy się do lepszych samochodów, ale z kolei w sztuce było byle jak. Dzisiaj, mam wrażenie, jest równowaga. W tym okresie kina PRL-owskiego najbardziej sobie cenię okres lat 60. i 70., to zdecydowanie było najlepsze kino i tworzyli zdecydowanie najwięksi mistrzowie, których mieliśmy. Andrzej Wajda, w tamtym okresie zdecydowanie genialne rzeczy zrobił z „Ziemią obiecaną” na czele, ale i „Panny z Wilka”, „Wesele”, „Wszystko na sprzedaż”, tych filmów można by dużo wymieniać. Też Krzysztof Kieślowski, jego „Trzy kolory”, „Podwójne życie Weroniki”, a na początku „Personel”. Także Andrzej Munk, bardzo wcześnie zmarły autor „Pasażerki” i jeden z twórców Polskiej Szkoły Filmowej. To było kino wielkich mistrzów. A teraz czekamy na nowych mistrzów…
Przygotowując się do naszej rozmowy przeglądałam różne pańskie wywiady, usiłowałam znaleźć informacje o Pana ulubionych filmach ewentualnie dowiedzieć się, skąd wzięła się u Pana owa fascynacja kinem? I przyznam szczerze, że nie natrafiłam na takie wiadomości…
- Moja fascynacja zaczęła się od „Poranków”, od chodzenia do kina z mamą na owe „Poranki”, a potem na opowiadaniu ojcu co widziałem w kinie. Zawsze lubiłem kino, ale powiem szczerze, że miałem taki okres kiedy bardziej wierzyłem w teatr. I w okresie szkoły średniej i w okresie studiów wydawało mi się, że teatr jest bliższy człowiekowi, bo może mu zajrzeć w oczy. Zawsze lubiłem ten bezpośredni kontakt, jaki między ludźmi daje teatr. Dziś, gdy teatr jest całkowicie zagubiony, albo gdzieś tam na peryferiach poszukiwań albo kompletnie komercyjny, wydaje mi się, że kino ma większe szanse, a próbuję łączyć w kinie tę moją potrzebę spotykania się z ludźmi w ten sposób, jak tutaj dzisiaj, mianowicie podczas spotkań z widzami. Trochę kina, a potem dyskusja o filmie, i jest wtedy też możliwość zajrzenia sobie w oczy. I jest tak samo cudownie jak w teatrze.
Zawód krytyka czy to filmowego czy teatralnego to niełatwy kawałek chleba. Jest się narażonym na obstrzał zarówno ze strony publiczności, co właściwie zrozumiałe, bo ludziom może podobać się coś, co niekoniecznie znajduje uznanie w oczach krytyka, ale są też dystrybutorzy, producenci, aktorzy, ekipa filmowa… Sporo osób było ostatnio niezadowolonych z Pana recenzji filmu „Tajemnica Westerplatte”…
- Ja tak tego tak nie postrzegam. Gdyby to było łatwe, to by było nudne. A nudna praca… nie ma nic gorszego. Lubię wyzwania, lubię prowokacje, lubię robić to, czego nie robią inni, a najbardziej lubię mówić to, co myślą inni, ale boją się powiedzieć to na głos.
Tomasz Raczek będzie także gościem piotrkowskiej odsłony cyklu „Kino konesera” już w lipcu br.
Rozmawiała: Agawa
Fot: dzięki uprzejmości Adama Staśkiewicza