...i tylko maki na Monte Cassino czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi - śpiewamy przy okazji różnych patriotycznych koncertów. Bitwa o włoskie wzgórze była nie tylko jednym z najważniejszych punktów alianckiej ofensywy wojennej. Dla wielu osób jest to także jeden z symboli poświęcenia Polaków w trakcie całej II wojny światowej. Na Monte Cassino krew za wolność przelewali także piotrkowianie. Jednym z nich był Władysław Szewczak, który był jednym z członków Armii Andersa.
Władysław Szewczak przeżył bitwę o Monte Cassino. Po wojnie wrócił do Piotrkowa, a pamięć o nim pielęgnuje dziś syn - Mieczysław Szewczak. Jak to się stało, że piotrkowianin trafił do Armii Andersa i walczył we Włoszech?
Ojciec przed 1939 rokiem pracował w Hucie Szkła Hortensja. Tuż po wybuchu wojny został wcielony do wojska. Wówczas wszystkich mężczyzn brano do wojska. Wówczas widzieliśmy go po raz ostatni. Potem słuch o nim zaginął, a my nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje - wspomina pan Mieczysław, dodając, że z ojcem zobaczył się dopiero po ośmiu latach.
Co działo się w tym czasie?
Tata z wojska trafił do radzieckiej niewoli. Wywieźli go, wraz z innymi żołnierzami, na Syberię. Transportowali ich wagonami bydlęcymi, w warunkach, które trudno sobie dziś wyobrazić. Tacie udało się ten transport i obóz przeżyć. W 1941 roku, kiedy w ZSRR rozpoczęło się formułowanie Armii Polskiej, ojciec został jednym z żołnierzy gen. Andersa. Zanim trafił na front, musiał wrócić do pełnej formy fizycznej. W obozie jeńcy tak głodowali, że tata przy swoimi wysokim wzroście ważył zaledwie 47 kilogramów - dodaje pan Mieczysław.
W 1942 roku armia trafiła do Taszkientu, a następnie do Iranu, gdzie ochraniała przed Niemcami tamtejsze pola naftowe. Stamtąd piotrkowianin trafił na front włoski, a potem pod Monte Cassino.
Ojciec wspominał, że ta bitwa była bardzo trudna. Wszystko przez bunkry. Było ich bardzo wiele na wzgórzu i żołnierze musieli bardzo uważać. Wykonywane były podchody z granatami, aby przedrzeć się na wzgórze. W końcu udało się zdobyć tę niemiecką twierdzę, a tata z tej bitwy wyszedł bez szwanku. To jednak nie był dla niego koniec wojny. Dużo mniej szczęścia miał w bitwie pod Anconą. Tam został trafiony moździerzem i mocno ucierpiał. Odłamki uszkodziły prawie całe jego ciało. Gdyby żołnierze nie wynieśli go z pola bitwy, to by tam zmarł. Trafił jednak do szpitala we Włoszech, a potem w Anglii - opowiada syn polskiego żołnierza.
Władysław Szewczak końca wojny doczekał w Anglii. Udział w wojnie kosztował go ponad 70-procentową utratę zdrowia. Jako wojenny inwalida próbował dowiedzieć się, czy jego rodzina cały czas żyje i mieszka w Piotrkowie. Takie potwierdzenie uzyskał dopiero w 1947 roku. Od razu zdecydował się na powrót do Polski.
W Anglii próbowano odwieźć go od tego pomysłu. Tata jednak nie chciał zrezygnować. Mówił, że jeśli rodzina tu jest, to on też chce wrócić. Sam powrót był oczywiście bardzo wzruszający. Zobaczyłem tatę po ośmiu latach przerwy. W 1939 roku, gdy wyjeżdżał na wojnę, miałem zaledwie 6 lat. Kiedy wrócił, musiał raz na tydzień meldować się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Nie mógł już pracować w swoim zawodzie, ale został kolporterem w Hortensji. Do pełni zdrowia już nie wrócił. Zmarł w 1961 roku - dodaje pan Mieczysław.
Za walkę na froncie Władysław Szewczak został odznaczony m.in. Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino, Krzyżem Walecznym "Na Polu Chwały" oraz medalami włoskimi i brytyjskimi.