Wywalczył złoto w kategorii D2, czyli zaprzęgu z dwoma psami północy. Po latach dominacji również w kategorii dwa razy większych zaprzęgów, tym razem musiał zadowolić się srebrem.
Od 2010 roku Waldemar Stawowczyk przywoził złote medale mistrzostw świata federacji WSA w dwóch kategoriach - C2 (cztery psy północy) i D2 (dwa psy północy). W Scharnitz bronił więc dwóch mistrzowskich tytułów. Cel udał się połowicznie, bo po latach dominacji, w klasie C2 znalazł swojego pogromcę i godnego rywala.
Już po pierwszym biegu Francuz Philippe Pilone miał nad Stawowczykiem blisko dwie minuty przewagi. Drugi bieg wyglądał podobnie, a w trzecim pretendent do tytułu odjechał jeszcze bardziej. W efekcie uzyskał łączny czas o sześć minut lepszy od Polaka.
- Philippe Pilone miał naprawdę doskonale przygotowane grenlandy, jego czasy były imponujące i już po pierwszym dniu zawodów wiedziałem, że będzie bardzo ciężko odrobić stratę - mówi Stawowczyk, ale jak dodaje, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - Znajomi już żartują, że nuda, bo ciągle tylko złoto i złoto, no to ich zaskoczyłem - śmieje się maszer. - Cieszę się, że pojawił się zawodnik, z którym można było prowadzić zdrową, sportową rywalizację. To bardzo motywujące dla każdego sportowca - dodaje.
Trzecie miejsce w tej klasie zajął Holender Ron de Ruiter, który stracił do zwycięzcy ok. 13 minut i blisko 7 min. do Stawowczyka.
Co ciekawe zimowe mistrzostwa świata w austriackim Tyrolu przebiegały w iście wiosennej, żeby nie powiedzieć letniej temperaturze. Pierwszego dnia zawodów trzeba było nawet skrócić trasy, bo temperatura dochodziła do... 20 stopni.
- Psy zatrzymywały się na trasie, nie chciały biec, bo po prostu było im za gorąco - tłumaczy Stawowczyk.
Malamuty, husky, samojedy czy psy grenlandzkie, z którymi właśnie startuje maszer to czworonogi doskonale biegające w zdecydowanie niższych temperaturach. Nadawało to dramaturgii zawodom, bowiem w dwóch kolejnych dniach, kiedy zrobiło się trochę chłodniej i powrócono do nominalnych długości tras, część psów gubiła drogę, pamiętając trasę z poprzedniego dnia.
- Naprawdę bywało dramatycznie, zawodnicy, którzy mieli medalowe pozycje, ostatniego dnia spadali na czwarte, piąte, a nawet szóste miejsca. Taki właśnie jest ten sport. Tu niczego nie zaplanujesz do A do Z, bo nie tylko ty pracujesz na sukces – relacjonuje maszer z Osiny.
Shantu i Ulvar, czyli siła napędowa sani Waldemara Stawowczyka w klasie D2, jednak nie zawiodła i poradziła sobie z trudnymi warunkami znakomicie, prowadząc swojego maszera do złotego medalu. Po inauguracyjnym wyścigu Stawowczyk miał blisko trzyminutową przewagę, potem każdego kolejnego dnia ją powiększał. Drugi Estończyk – Narusson Aivar stracił 7 minut i 21 sekund, a trzecia Niemka Sabine Klein ponad osiem i pół minuty.
Zawody w Scharnitz były wyjątkowo udane nie tylko dla Stawowczyka. Z Tyrolu z medalami wyjechało także pięcioro innych polskich maszerów. Reprezentacja Polski zdobyła siedem krążków. Poza złotem i srebrem Stawowczyka, medale wywalczyli także: Filip i Mateusz Surówka - złoto, odpowiednio w kategorii junior i open (12 psów rasy husky), Alicja Surówka (junior) i Mikołaj Waśkowski (sześć psów północy) - srebro. Brązowy krążek trafił na szyję Jolanty Sołek, która ścigała się z sześcioma psami grenlandzkimi.
fot. Magdalena Jaśkiewicz/W. Stawowczyk