Jarosław Krak: Panie Marcinie, dzisiaj nietypowo rozpoczął Pan wizytę w Piotrkowie, bo od pobytu w areszcie. Nie żeby Pan coś narozrabiał, ale zdaje się, że było to spotkanie z osadzonymi w Piotrkowskim więzieniu. Jakie wrażenie po tym spotkaniu?
Marcin Meller: Moi koledzy się śmiali, że dzień po wyborach, a ja już idę siedzieć. To było kompletnie inne doświadczenie od wszystkich, bo normalnie spotykam się w bibliotekach, domach kultury bądź na uczelniach. To podstawowe miejsca spotkań, więc nie wiedziałem, co mam gadać. Wszedłem, siedziało kilkudziesięciu mężczyzn o dosyć intensywnych spojrzeniach no i cóż, starałem się mówić, żeby było ciekawie. Parę razy się zaśmiali, czyli jednak percepcja była. W drugim rzędzie siedział jeden obywatel, który zasnął, ale zasnął od razu, więc nie brałem tego do siebie. Po prostu był zmęczony i tyle, a nie z powodu moich opowieści bo nawet ich nie rozkręciłem, a on już spał. No ale tak poważnie, były nawet pytania, bardzo ciekawe doświadczenie.
Czyli w więzieniu pierwszy raz ze spotkaniem autorskim?
W więzieniu pierwszy raz, w areszcie nie, ponieważ dawnymi czasy, przed 1989 rokiem, kilka razy wylądowałem w areszcie za tzw. działalność nielegalną w Warszawie i Wrocławiu... za udział w demonstracji, za nielegalne książki, tego typu rzeczy...
O książkach dzisiaj zupełnie legalnie. Opowiadał Pan o Gruzji i o Afryce. Która z tych krain jest Panu bliższa? Tak chyba coś czuję, że Gruzja, ale wolałbym usłyszeć to od Pana.
Gruzja zdecydowanie! Chociaż niektórzy moi znajomi, pamiętając ile czasu spędzałem w Afryce (bo by się ze 2 lata zebrały) uważają, że zdradziłem Afrykę na rzecz Gruzji. Ale chronologicznie najpierw byłem w Gruzji, więc - Gruzja. Natomiast na drugim miejscu Afryka bez wymieniania jednego kraju, bo akurat w Afryce jeździłem po wielu krajach. Gdybym miał wymienić już jakieś, to Ugandę i Etiopię, bo tam spędziłem najwięcej czasu, z nimi jakoś emocjonalnie się bardziej związałem.
A co w Gruzji jest takiego, co Pana nadal przez te 20 lat ciągnie w to miejsce?
Zmieniają się motywy. Najpierw to było zaczarowanie krajem, odmiennością, innością, ludźmi, przyrodą, górami. Potem była chęć zwiedzania pięknego kraju. Tak, skupienie się bardziej na atrakcjach turystycznych, kiedy już nie jeździłem tam jako reporter wojenny. A potem, kiedy poznałem tam swoich gruzińskich przyjaciół, to przeszło w zupełnie nową fazę, która trwa do dzisiaj. Ja tam przede wszystkim jeżdżę teraz do przyjaciół i znajomych. Czasami jest tak, że jadę na parę dni i tak naprawdę niczego nie oglądam, bo siedzę w domu u przyjaciół, siedzimy sobie przy stole, czasami się ruszymy do innych przyjaciół, czyli dokładnie tak, jakbym to robił w Warszawie. Na przykład ostatni mój pobyt - pojechałem z 3-letnim synem. On chodził przez tydzień do gruzińskiego przedszkola, bawiąc się z gruzińskimi dziećmi (śmiech). Ja siedziałem na korytarzu (w razie czego) i czytałem książkę albo z innymi tatusiami gaworzyliśmy sobie o życiu.
A gruzińskie trunki?
To wino przede wszystkim. W Gruzji generalnie nie pije się, jak się jest w domu, wina butelkowanego. Tam najczęściej każdy sam ma winnicę i robi swoje wino. Moi znajomi np. mają dom. Jesienią kupują tonę winogron i z tego robią w garażu gdzieś 800 litrów wina, które ma starczyć na następny sezon. Nigdy im nie starcza...
U nas byłby to nie do pomyślenia...
No tak. Oni robią to w garażu. Jak ktoś nie ma warunków, bo na przykład mieszka w bloku, w kawalerce to tam na co drugim skrzyżowaniu jest taki sklep, gdzie leją to ich wino z węża, tak jak u nas na stacji benzynowej. To kosztuje tam 2 - 3 zł za litr.
Czy ta miłość do Gruzji jest tak duża, że w związku z tym postanowiliście razem z obecną żoną, że tam właśnie będzie wasz ślub?
Kiedy podjęliśmy decyzję o ślubie, a ślub braliśmy już 8 lat temu, wtedy to był bardziej żart. Chodziło o to, że chcieliśmy mieć po prostu bardzo kameralny ślub i pomysł był taki, że będą tylko rodzice, rodzeństwo, może paru znajomych. No a jak się znajomi zaczęli dowiadywać, że bierzemy ślub, to zaczęli pytać - no co, to nas nie zaprosicie? Proszę, przyjeżdżajcie tylko my nie mamy kasy, żeby wam postawić przelot ani hotel, możemy zrobić jakąś imprezę. I tak od słowa do słowa przyleciało 75 osób, więc z tej kameralnej historii zrobiła się niekameralna plus drugie tyle Gruzinów. Zrobiło się “weselicho”, które trwało tydzień dosłownie, bo od środy do środy. Najpierw była rozgrzewka, potem ślub i wesele, a po weselu...
Najlepsze są poprawiny poprawin, które się później poprawia.
No były, były. Było mocno, było ostro. Nawet było tak, że naszego ambasadora w Gruzji zapytał jakiś znajomy Gruzin w Parlamencie, co się dzieje, że jakiś tabun Polaków krąży po mieście i się bawi po knajpach. To był 2007 rok. Wtedy nie było jeszcze tak wielu Polaków jak dzisiaj w Gruzji, więc był to jakiś ewenement, że grupa ewidentnie niezorganizowana, będąca razem, daje ostro czadu. Wtedy to był mix sympatii do Gruzji. Potraktowaliśmy to z przymrużeniem oka.
Chciałbym zapytać o korespondenta wojennego, o którym Pan już wcześniej wspomniał. Nie wiem, czy ja miałbym odwagę, żeby gdzieś po Afryce się tułać czy po Gruzji. Pewnie miałbym z tyłu głowy, że wrócę do domu w plastikowym worku...
Byłem wtedy młodszy i głupszy, to jest pierwsze wyjaśnienie. Na pierwszą wojnę pojechałem jak miałem 23 lata, więc cytując Kaczmarskiego, “to jest najlepszy wiek, żeby najgłupszy wybrać cel”. To było tak, że pojechałem, bo chciałem spróbować, szukałem przygody. A kiedy pierwszym razem trafiłem na wojnę, i “A” przeżyłem, “B” okazało się że jestem w stanie to jakoś ogarnąć emocjonalnie, “C” jestem w stanie napisać z tego tekst, który tygodnik “Polityka” chce drukować, stwierdziłem, że znowu jadę. Poza tym jest jeszcze taka rzecz, że to zawsze z daleka wygląda gorzej niż z bliska.
Dzisiaj oglądamy Pana w telewizji śniadaniowej albo informacyjnej. To są dwa różne programy, pewnie zupełnie inaczej się jeden i drugi prowadzi. Jaka jest różnica?
No przede wszystkim Dzień Dobry TVN to jest fabryka, to jest fabryka w sensie liczby ludzi, którzy to robią (kilkadziesiąt osób), a po drugie prowadzący są tam tylko taką wisienką na torcie. To jest ileś ekip filmowych realizujących materiały. Jak wiadomo te moduły są bardzo krótkie i bardzo szybkie, to znaczy najdłuższa rozmowa w weekendowym “Dzień Dobry TVN” to szaleństwo jak trwa 10 minut. A “Drugie śniadanie” to jest 40 minut programu. Siedzi 5 osób przy stole i rozmawia, jak chce, bez przerwy na reklamy, nikt nikogo nie pogania i sobie gada o wszystkim i o niczym, tylko wina nie ma na stole...
Ostatni temat - “Playboy”. Jak się robiło najbardziej chyba poczytny magazyn dla facetów?
Fajnie się robiło. Znaczy było 9 lat superprzygody, co prawda to nie było tak, jak myśleli moi koledzy. Jak zostałem naczelnym “Playboya”, to od razu rozdzwoniły się telefony i okazało się, ilu mam serdecznych kumpli, którzy muszą się ze mną natychmiast spotkać. A to nie było tak, jak myśleli niektórzy, że tam paradują roznegliżowane niewiasty po korytarzu.
Nie było “króliczków Playboya”?
Nie. To była normalna redakcja. Sesje zdjęciowe robiliśmy w wynajętych studiach. Fajne było to, że pismo miało takie pozytywne nastawienie do życia. Nawet drobny przykład, że jak robimy recenzje książkowe czy filmowe, jeżeli jakiś film jest do bani według tego człowieka, który się na tym zna, to tego nie piszemy, bo szkoda miejsca, czasu i nerwów. Gazeta codzienna musi wszystkie filmy odnotować, a my nie, bo piszemy o fajnych rzeczach.
Ostatnie pytanie, kiedy następny wyjazd do Gruzji?
30 maja, i to na krótko, bo tylko na tydzień.
Dziękuje bardzo za rozmowę
Dziękuję
Pytał Jarosław Krak