Droga redakcjo!
Opisujecie sytuację związaną z koronawirusem, ale to, co kryje się za liczbami podawanymi przez służby to ciemna strona medalu. Nikt o niej nie mówi. A jest to sytuacja pokazująca, że mimo upływu wielu miesięcy od pierwszych zachorowań w Polsce, nadal panuje chaos.
Na kwarantannę trafiłam po telefonie z sanepidu. Pan w słuchawce poinformował, że zostałam wskazana przez człowieka z pozytywnym wynikiem testu jako osoba, z którą miał kontakt dzień wcześniej. Faktycznie, byliśmy na spotkaniu, ale bezpośredniego kontaktu ze sobą nie mieliśmy. Jednak machina zadziałała i - dmuchając na zimne - sanepid poddał mnie kwarantannie. Nie powiem – to był szok, bo do tej pory widmo wirusa było odległe. Po kilku godzinach doszła do mnie świadomość, że praca, zakupy czy spacery z psem zostały dla mnie zamrożone. Na szczęście byłam tego dnia na działce z dostępem do wody i prądu, gdzie pies ma się gdzie wybiegać i tu postanowiłam poddać się kwarantannie. Znajomi, którzy byli na tym samym spotkaniu też wylądowali na kwarantannie.
Następnego dnia sanepid zadzwonił z pytaniem czy jestem w stanie sama pojechać do punktu pobrań przy dworcu PKS w Piotrkowie. Ucieszona wizją szybkiego wyjścia z uwięzienia, zgodziłam się. Jednak moja radość była krótka. Test najwcześniej będzie możliwy ósmego dnia
od kontaktu z osobą zarażoną. Pomyślałam – no trudno. Widać musi upłynąć jakiś czas od kontaktu, by wynik był miarodajny. W międzyczasie zorganizowałam sobie pomoc w dostarczeniu zakupów.
Pomachałam kontrolującym mnie policjantom i zainstalowałam aplikację „Kwarantanna domowa”. Zaczęłam też szukać możliwości dopisania się do wyborów korespondencyjnych, bo przecież nikt mnie nie wypuści, żebym spełniła swój obowiązek. Na szczęście udało się dopisać do spisu wyborców w gminie, na terenie której utknęłam. Udało się zgłosić chęć udziału w wyborach korespondencyjnych. Choć moi znajomi mieli z tym problem, bo na głosowanie w pierwszej turze zapisali się w miejscu spędzania urlopu. Teraz nie mogą ponownie zmienić miejsca głosowania. Powinni pojechać na Mazury i na Podlasie, bo zmiana miejsca obowiązuje ponoć na dwie tury. Tylko niestety – siedzą zamknięci na kwarantannie, tak jak ja. Ile takich osób nie zagłosuje? Ilu osobom odbierze się w ten sposób prawo do głosowania? Nadal nie daje mi to spokoju, ale cierpliwie czekam na listonosza z pakietem wyborczym.
A wracając do życia na kwarantannie… Aplikacja już pierwszego dnia zgłosiła błędy, przez co nie mogłam wykonać zadania, jakim było zrobienie sobie selfie. Błąd 463 – błędna lokalizacja. Faktycznie, ktoś w sanepidzie wpisał inny adres, różniący się o 20 numerów! Zadzwoniłam więc i powiedziałam, że coś poszło nie tak… Adres poprawiono, ale aplikacja nadal wskazywała błędne położenie. Jej odinstalowanie i pobranie na nowo nic nie dało. Zgłosiłam to do firmy tworzącej aplikację, bo bałam się, że narażę się na jakąś karę. Wszak w SMS-ie dostałam już dwa ponaglenia, że nie używam aplikacji, a jest to mój OBOWIĄZEK!? Starałam się jednak nie wpadać w panikę. Powiedziałam sobie – trudno, jestem gdzie jestem, policja będzie sprawdzać czy nie uciekłam. Błędy w aplikacji to przecież nie jest wina użytkownika, tylko jej twórców. Przy tym wszystkim rozmawiałam ze znajomymi.
Trzeciego dnia nie zadzwonił nikt z sanepidu. Chociaż przez pierwsze dwa dni pytano mnie o samopoczucie, temperaturę i ewentualną pomoc i potrzeby. Policja też nie kazała pokazywać się w oknie. A aplikacja nadal pokazywała błąd 463. Potem zaczęłam sprzątanie, obiad. Zwykłe czynności, by oderwać myśli od całego zamieszania.
Czwartego dnia jeden ze znajomych (z sąsiedniego powiatu – to ważne) napisał do mnie, że umówił się z sanepidem na test. Na sobotę. W Piotrkowie! Mnie do tej pory, mimo zgłoszenia gotowości pojechania na wymaz własnym samochodem, nikt nie informował o dacie wykonania testu. Zadzwoniłam w takim razie do sanepidu w Piotrkowie z pytaniem, kiedy będę poddana badaniu, bo chciałabym jak najszybciej wyjść z tego uwięzienia. Słowo to podziałało na moją rozmówczynię, jak płachta na byka. Zaczęła podniesionym tonem tłumaczyć, że trzeba czekać na swoją kolej, że jest sporo pracy i kolejka ludzi do przebadania. Zapytałam grzecznie, dlaczego w takim razie, w pierwszej kolejności piotrkowski sanepid nie bada osób z powiatu piotrkowskiego, ale w kolejkę wpisuje osoby z powiatów sąsiednich? Tu już nerwy pani z sanepidu puściły, zaczęła się wydzierać do słuchawki i ją odłożyła! To taka ma być procedura? Żeby ktoś się nade mną wytrząsał? To już przelało czarę goryczy i postanowiłam napisać do Waszej redakcji.
Bardzo łatwo jest odhaczyć kogoś, jako potencjalne zagrożenie i zamknąć go na 14 dni w kwarantannie. Ale po uzupełnieniu tabelki taka osoba staje się tylko kolejną cyferką w statystyce, którą nikt się nie interesuje. Spycha się ją na margines, traktuje jako zło konieczne, a próby wyjaśnienia sytuacji zbywa krzykiem i rzucaniem słuchawki.
Teraz jeszcze wisienka na torcie. Pod klucz kwarantanny trafiłam po tym, jak człowiek z którym miałam rzekomy kontakt, zrobił sobie prywatny test. Takie prywatne badanie jest wystarczającym powodem do zamknięcia człowieka. Ale jeśli zrobiłabym prywatny test, który dałby wynik negatywny, to już niestety tak nie działa. Taki test nie jest wiążący dla sanepidu. A na oficjalne badanie trzeba czekać. I odnoszę wrażenie, że wiele zależy od widzimisię pracowników sanepidu. Na szczęście kwarantannę kończy albo negatywny wynik testu na COVID albo upływ czasu. Po 14 dniach znowu będę wolna. Kwarantannę spędzam więc z psem i z nadzieją, że uda się to
przetrwać. I że uda mi się zagłosować.
Emilia (imię zostało zmienione na prośbę czytelniczki)