To bez wątpienia jeden z najpopularniejszych polskich seriali kryminalnych, przez wielu uznawany wręcz za produkcję kultową. Choć od premiery pierwszego odcinka minęło ponad 30 lat, każda powtórna emisja serii w telewizji, wciąż cieszy się dużym zainteresowaniem widzów. Wyreżyserowane przez Krzysztofa Szmagiera „07 zgłoś się” oglądają nawet młodzi. Bronisław Cieślak i Jerzy Rogalski, czyli Borewicz i Jaszczuk stali się najbardziej rozpoznawalnym filmowym duetem poruczników w naszym kraju. W ostatni piątek września radomszczanie i piotrkowianie mogli spotkać się z aktorami w ramach Zlotu Miłośników Serialu „07 zgłoś się”.
Z Bronisławem Cieślakiem i Jerzym Rogalskim rozmawiali Artur Wolski i Agnieszka Warchulińska
– Panie Bronisławie czy zna Pan Piotrków, czy był tu Pan wcześniej?
Bronisław Cieślak: – Wiele razy, ale nie pamiętam kiedy ostatnio. Ponieważ legenda głosi, że ja jestem starszy niż Troja (śmiech), więc niewykluczone, że byłem tu kiedy Państwa nie było jeszcze na świecie. Odnoszę wrażenie, że wszędzie już byłem i to wiele razy, ale taki już mój los. Najpierw przez część lat, jako szalejący reporter, pracowałem w krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia, dużo jeżdżąc z nagraniami radiowymi, potem długo byłem w telewizji. Przez kilka lat były realizowane takie turnieje miast i z tymi turniejami, nie pamiętam, czy w Piotrkowie też, byłem niemal wszędzie w Polsce. Ale proszę mnie nie odpytywać z historii tego miasta czy wiedzy o nim. Mogę tylko powiedzieć, że jechałem tu dziś z podkrakowskiej wsi siedem i pół godziny, ponieważ był tragiczny wypadek na trasie A1, który spowodował, że jak wjechałem do Częstochowy to stałem półtorej godziny w olbrzymim korku. Potem powiedzieli mi, żeby pojechać starą drogą więc zjechałem w prawo, a tam… był następny korek. Niemal przekląłem ten wyjazd i zastanawiałem się czy nie zawrócić. Ale ostatecznie dojechałem i jest było mi bardzo miło, że tak liczne grono osób przyszło na to nasze spotkanie.
– Z czego Panów zdaniem wynika fenomen serialu „07 zgłoś się”? Panie Bronisławie wiem, że Pan nie lubi określenia kultowy, bo jak Pan mawia kultowa to jest…
BC: – …w tym kraju Matka Boska. Ale fakt mianem kultowy ten serial określają dziennikarze. Podobno definicja tej kultowości zawiera się w tym, że jeśli dialogi filmowe zaczynają żyć na ulicy, że ludzie potrafią się nimi posługiwać na co dzień, że odzywki z filmu wchodzą w polszczyznę obiegową to podobno to jest synonim kultowości. Więc znam w Polsce takich ludzi, którzy o tym serialu wiedzą więcej niż ja i znają go na pamięć. I na dodatek, jak serial w wakacje jest emitowany po raz kolejny w telewizji to oni siedzą i go oglądają. Maniactwo jakieś. Skąd się to bierze? Nie mnie to wyjaśniać. W sprawie tego serialu, wiem bo czytałem, powstały jak dotąd jedna praca magisterska, jedna jeszcze nie obroniona doktorska, gruba książka pod tytułem „07 zgłasza się”, którą popełnił pan Piotrowski, a ja mam ciągle gdzieś tam takie objawy, delikatnie to ujmując, rozpoznawalności. Najgorzej było w Bułgarii. Ani jednego odcinka tego serialu nie zakupił ZSRR, natomiast zaproszono nas ze Szmagierem, reżyserem, a prywatnie moim przyjacielem, do Sofii, ponieważ pochwalili nam się, że oni w odróżnieniu od Kremla, czyli Moskwy, kilka czy kilkanaście odcinków tego serialu kupili. (…) Wyświetlano to u nich w kinie nocnym, które się nazywało „Studio X”. I ja już na lotnisku po przylocie zorientowałem się, że tam się coś kroi, bo nawet wśród sprzątaczek jakiś taki ruch się zrobił na nasz widok. Ponieważ był to już późny wieczór pojechaliśmy do hotelu i poszliśmy spać. Rano patrzę przez okno, a tam hotel jest tłumem ludzi oblężony. Myślę coś się stało. Może pali się. Okazało się, że to za przeproszeniem z tego powodu, że myśmy tam spali. Nie mogłem wyjść z hotelu. W Polsce coś podobnego przeżyłem (w 1985 roku; przyp. aut.) tylko z niejaką Lucélią Santos, brazylijską aktorką, grającą „Niewolnicę Isaurę”. Lew Rywin, później sławny za sprawą znanej wszystkim afery, wtedy wiceprezes telewizji, poprosił mnie, żebym przyjechał do Warszawy, bo wymyślono, że Borewicz przesłucha Isaurę, a głównie Leoncia, czyli aktora Rubensa de Falco. Nagraliśmy taki program, a potem, ponieważ próbowałem się popisywać językiem portugalskim, którego nie znam (śmiech), to zapytali czy mogę z nią chwilę zostać. I objechałem z Lucélią dwa polskie miasta. Jej popularność w naszym kraju można było porównać do tego, co mnie się przydarzyło w Sofii. A to, że ktoś tam za mną krzyczy: „Panie 00” albo takie pytanie – spróbujcie na nie odpowiedzieć – „Czy pan to jest pan?”… no tak mnie to już tak od prawie 40 lat czasem cieszy czasem bawi, a czasem wkurza.
– Panie Jerzy, a według Pana z czego wynika ten fenomen?
Jerzy Rogalski: – Zapytałem mojego syna dlaczego ten serial ogląda. Odpowiedział mi, że dla niego to jest takie cofnięcie się w minioną epokę, że przybliża mu ta produkcja tamte czasy i on to traktuje w sensie jakby poznawczym. Poza tym stwierdził, że całkiem nieźle gramy, że są to bardzo dobrze skonstruowane fabuły i tyle. Trudno mi powiedzieć dlaczego ten serial jest tak popularny i uznawany za kultowy.
BC: – Dlaczego to wciąż oglądają ludzie z naszego pokolenia? To da się łatwo wytłumaczyć. Po prostu wspominają tamte czasy, swoją młodość i takie tam sentymentalne różne historie. Bynajmniej nie do PRL-u jest ten ich sentyment tylko do własnej młodości. Tak to rozumiem. Natomiast dlaczego oglądają to ludzie dwudziestoparoletni? Tym bardziej, że nie wszystko, co pojawia się na ekranie rozumieją. Moja córka, która ma obecnie 26 lat, oglądała ze mną odcinek, w którym paru przestępców czerpało nielegalne dochody z handlu krempliną, to słowo kremplina w dialogach pada parokrotnie, odmienione przez różne przypadki, i ona w pewnym momencie spytała mnie: – Tata, a kremplina to co? Jakieś dragi? W innym odcinku prostytutka kazała Borewiczowi zawieźć się spod hotelu „Victoria” na Okęcie. On na kogoś coś tam czekał, ona podeszła do auta, on odkręcił szybę, a ona zapytała: – Zawiózłbyś nas na lotnisko? Porucznik jej odpowiedział: – Spadaj! I zakręcił szybę. Po chwili ona zapukała ponownie w szybę, wyjęła z kieszeni banknot jednodolarowy, przyłożyła do szyby i powiedziała: – Zielonego dam. Spieszy nam się. Na to moja córka, oglądając tę scenę, patrzy na mnie i mówi: – Wiem, gdzie jest hotel „Victoria”, choć nie mieszkam w Warszawie i wiem, gdzie jest Okęcie. Co ona ci chciała dać? Jakiego jednego dolara? Rzeczywiście wtedy dolar miał wartość. Jeden dolar to była równowartość flaszki. Dziś, jak Zosia za kawę płaci 2 czy 3 dolary to ona tej sceny nie może rozumieć. Są więc to takie smaczki, które już powoli przestają być komunikatywne. Ale serial nadal jest popularny.
– Czy po pracy na planie serialu pozostały Panom legitymacje poruczników MO, wykonane dla was na potrzeby serii „07 zgłoś się”?
BC: – Mieliśmy rzeczywiście wyrobione takie podróbki legitymacji służbowych, czytelne dla wtajemniczonych, ale jednak tak perfekcyjnie zrobione, żeby zbliżenie w kamerze dawało prawdopodobieństwo oryginału. Oczywiście tak, jak większość rekwizytów w filmie musieliśmy je oddawać po zdjęciach. Z tego, co pamiętam dawano nam te legitymacje do rąk tylko wtedy, kiedy wymagała tego scena i po scenie się tego pozbywałem, bo nie było mi to do niczego potrzebne. Jeśli więc w podtekście tego pytania chcecie Państwo zasugerować, żeśmy używali tego prywatnie do wymuszania jakichś działań policyjnych albo tym podobnych to nie.
JR: – Ja nie miałem w ogóle okazji okazywania czegoś takiego, nie grałem tą legitymacją. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istniało.
BC: – Muszę jednak powiedzieć, że oczywiście z takiej roli w serialu dość popularnym wynika rozpoznawalność. I wielokrotnie miałem w tamtych czasach do czynienia z prawdziwymi funkcjonariuszami milicji, no i jakby to powiedzieć… ze dwa razy mi się udało nie zapłacić jakiegoś mandatu właśnie przez tę sympatię. Nie wiem, jak było u Jurka, bo on grał tego złego funkcjonariusza. Więc mogli mieć mu za złe, jak się domyślam.
JR: – Mnie zdarzyła się taka historia: wracałem od mojej teściowej z Wigilii rowerem, jechałem po chodniku, byłem troszeczkę po alkoholu, no więc zatrzymali mnie i mówią: – No, 07 to będzie mandat. To tak nie można. Przetrzymali mnie, żartowali sobie ze mnie, żebym dzwonił do porucznika Borowicza po pomoc. No robili sobie, że tak powiem duże żarty. W końcu dali mi spokój i powiedzieli: – Niech pan już prowadzi ten rower. Po czym odjechali. A jak pojechali to ja z powrotem na rower i dalej jadę. Naglę patrzę, a oni zaczaili się za rogiem. Ja ich zobaczyłem to po prostu skręciłem w pole i jakieś krzaki, i tak mi było głupio… (śmiech). Ale muszę powiedzieć, że przez ten film mam względy u policjantów. Zawsze mnie pozdrawiają, darują jakieś drobne przewinienie.
BC: – To aktorom, ale ja wiem, o czym pewnego dnia powiedziała mi nasza kostiumografka, że występujący u nas w drugo, trzecioplanowych rolach jacyś mniej znani aktorzy albo wręcz statyści przychodzili po zdjęciach i prosili by dać im mundur na chwilę. Potem się w nim fotografowali. – O co chodzi? – ona zapytała. Któryś w końcu jej powiedział: – Bo wie pani, jak ja się sfotografuję w tym mundurze to owo zdjęcie wkładam sobie w dowód rejestracyjny albo w prawo jazdy. I jak mnie milicjanci złapią i proszą o dowód rejestracyjny to ja daję. Oni go otwierają, a tam ja na zdjęciu w mundurze. Patrzą na mnie i pytają czy pracuję w milicji. Odpowiadam: – Nie, ale grałem w takim serialu. I od razu jestem swój. Mam większe szanse na uniknięcie mandatu.
– Staraliście się Panowie stworzyć na ekranie ludzką twarz zawodu, który nie cieszył się wówczas sympatią, a i dziś z tym społecznym poparciem bywa różnie…
BC: – Powiedzmy sobie to szczerze, wtedy było jeszcze gorzej. Myśmy mieli świadomość, szczególnie wtedy, gdy ta komuna się przewracała w latach poprzedzających zmianę ustrojową, że wszystkie te służby były nie tylko nie lubiane, ale formację ZOMO wręcz znienawidzono społecznie. Więc w tym czasie grać milicjanta było karkołomne. W każdym razie na uszach żeśmy stawali, żeby tę minę rozbroić. To się różnymi sposobami toczyło. Na przykład mieliśmy na planie dwóch funkcjonariuszy, którzy opowiadali dowcipy antymilicyjne. Byli oni oddelegowani z Pałacu Mostowskich, czyli z Komendy Stołecznej Milicji by codziennie z nami jeździć na zdjęcia, głównie po to, by ogradzać plan filmowy i pilnować, by gapie nam zbytnio nie przeszkadzali przy pracy. I tych dwóch etatowych milicjantów, codziennie rano, przy śniadaniu na Chełmskiej (adres wytwórni filmów fabularnych w Warszawie; przyp. aut.) opowiadało nam dwa lub trzy najnowsze, antymilicyjne dowcipy.
JR: – Akurat u mnie w tej kwestii było zupełnie odwrotnie. Kiedy dostałem tę rolę byłem młodym człowiekiem i zapytałem reżysera, jak mam grać tę rolę? Szmagier miał do mojego poprzednika zastrzeżenia, bo Zdzisław Kozień chciał jakby ocieplić postać Zubka, a Krzysiowi zupełnie o coś innego chodziło. Powiedział mi więc krótko: – Masz tak grać, że jak teraz twoi sąsiedzi i znajomi cię bardzo lubią, tak jak cię zobaczą w tym filmie to, żeby ci narobili na wycieraczkę. Z tego zrozumiałem, że trzeba grać po bandzie. A ponieważ wszyscy mieli wówczas taki, a nie inny stosunek do tej rzeczywistości, do tych milicjantów, to ja sobie ile mogłem w tej roli używałem. Nie miałem jednak z tego powodu jakichś nieprzyjemnych sytuacji. Natomiast ciekawa rzecz, że jak „Plebania” i „07 zgłoś się” były emitowane przez telewizję równolegle, i jednego dnia szła „Plebania” to na ulicy każdy mi mówił: – Dzień dobry panie Tośku, zaś po emisji Borewicza nie słyszałem nic innego jak: – Te, Jaszczur… wymawiane z taką pogardą.
– Ten serial był kręcony 13 lat. Czy pamiętają Panowie ile czasu zajmowało nakręcenie jednego odcinka?
BC: – Produkcja była wydłużona ponad czas zdjęć postsynchronami. Teraz twórcy starają się, żeby to były tak zwane setki, żeby już na planie powstawał ekranowy dźwięk. Wtedy nie było takiej możliwości. Nawet w takich bardzo kameralnych sytuacjach, jakichś biurowych, strasznie trzeszczał silnik kamery. Owijano ją poduszkami i różne takie cuda czyniono, ale na ogół do prawie 80 procent jak nie więcej zdjęć dźwiękowych, trzeba było potem dodatkowo nagrać czysty dźwięk w studiu. To bardzo wydłużało produkcję. Dla mnie kręcenie czterech odcinków, w jednym rzucie na raz, to było pół roku roboty. Ludzie na ogół nie zdają sobie sprawy, jak to wygląda przy takiej seryjnej produkcji. Jednego dnia mogliśmy kręcić trzy różne sceny z różnych odcinków i różnych czasów ich rozgrywania się w tychże odcinkach. W filmie nie ma znaczenia w jakiej kolejności kręcimy sceny. W filmie można, jak kiedyś mówiłem dzieciom, najpierw popłakać się na pogrzebie własnej żony, później z nią pójść do łóżka bądź na wesele, a potem ją na końcu poznać. Chronologia nie ma tu znaczenia.
– Ile w Borewiczu jest Bronisława Cieślaka, a ile na przykład takich męskich marzeń, by być takim twardzielem?
BC: – Takich marzeń to ja nie miałem. Niemniej Cieślaka w Borewiczu jest sporo, a im dalej w las tym jeszcze więcej. To była przedziwna sytuacja i pod tym względem ten serial jest bezprecedensowy, w skali chyba nawet większej niż Polska. Chociażby dlatego, że myśmy go kręcili na raty. Znaczy, jak ja poznałem Szmagiera to miał po pachą cztery scenariusze, które napisał dla kogoś, tyle że nie było wiadomo, kto w ogóle zagra Borewicza. Natomiast później myśmy się doskonale poznali. Zaprzyjaźnili. Trzy lata później on już wiedział kto to gra, a pięć lat później znał mnie na wylot. Na przykład dzwonił do mnie z Warszawy do Krakowa o 3.00 rano i mówił: – Słuchaj, ciarki mi po plecach chodzą, bo ja siedzę przy nocnej lampie, piszę dialog i w tej nocnej ciszy słyszę, jak to będziesz mówił. Więc później scenariusz był już pisany pode mnie, również pod moją prywatność. Tam jest sporo o mnie. Prawdę o moim złamanym kiedyś w młodości nosie opowiadam stewardesie jako Borewicz, o tym że jacyś górale byli innego zdania niż ja i tak się to skończyło. Moja mama po obejrzeniu tego powiedziała: syn z ekranu w roli jakiegoś milicjanta opowiada prawdę, swoją prywatną prawdę. Borewicz nie jeździ konno, bo ja nie umiem, ale za to w paru odcinkach popisuje się umiejętnościami pływackimi, to nie miało żadnego znaczenia w anegdocie kryminalnej, natomiast Szmagier wiedział, że to jest mój sport, że byłem ratownikiem, że to świetnie umiem, więc napisał scenę, bym mógł zaprezentować swoje umiejętności. I pod tym względem sporo jest tam tego Cieślaka w tej postaci.
– Czy wszystkie dialogi w serialu były elementem scenariusza, czy też były takie, które powstawały już w trakcie realizacji zdjęć bądź były improwizowane?
JR: – No, co do mnie to teksty, które ja wypowiadałem tworzyła cała ekipa. Na przykład słynną kwestię: „Popsuli samolot” wymyślił Wiesio Rutowicz (operator zdjęć; przyp. aut.). Wszyscy dokładali się do tego, by tego Jaszczuka pognębić. Zresztą reżyser Krzysio Szmagier bardzo wszystkich namawiał do tego rodzaju pracy. Reżyser proponował Zdzisławowi Kozieniowi, by grał w taki sposób, w jaki później zagrałem ja. Ale Kozień mu się z tego pomysłu wymsknął. A mnie, nie mając już takiego pełnego zaufania do aktora, zrobił bardzo ciekawy numer – mianowicie przez parę dni zdjęciowych nie znałem scenariusza. Prosiłem go o scenariusz, a on się wykręcał, mówiąc mi że jeszcze go nie wydrukowali. I tylko podsuwał mi takie karteczki z tekstami co mam mówić, bez informacji, co mówią pozostali bohaterowie. Ba, ja nawet nie miałem pojęcia co za śledztwo jest prowadzone i o co chodzi. Wchodziłem na plan zielony, a on mówił: – Tak, tak właśnie graj, nic nie wiedząc i nic nie rozumiejąc. W ten sposób postanowił wkręcić mnie w ten rodzaj gry, jaką sobie wymyślił na tę postać.
BC: – Jak poznałem Szmagiera to szybko się zorientowałem, że przede wszystkim jest on dokumentalistą i rozmawiało nam się bardzo łatwo. Dlatego, że dziennikarz ma takie jakby specjalne uszy, nasłuch na rzeczywistość, na prawdę ulicy, knajpy, baru, izby wytrzeźwień i innych miejsc, w których coś się dzieje. Wiele tych odzywek w serialu jest autentycznych i zaczerpniętych z prawdziwego życia, zapisanych gdzieś pobieżnie na serwetkach. Ja do dziś kolekcjonuję takie zasłyszane teksty. Jakbyśmy to dziś kręcili to prawdopodobnie sprzedawałbym je Szmagierowi. Film nie jest rzeczywistością prostą. Nie jest przypadkiem, że najwspanialsze scenariusze filmowe w Polsce pisali Jerzy Janicki czy Aleksander Minkowski, czyli zawodowi dziennikarze, na ogół z radia. Te wszystkie takie słynne dziś teksty: „Wiśta wio” czy „Oczko się odkleiło temu misiu” nie zostały wymyślone nocą przy biurku scenarzysty. Są rodacy, którzy mają fantastyczny talent do takiego „nawijania”, do budowania języka, a filmowcy to od nich pożyczają.
– Był w latach 90. pomysł na powrót serialu „07 zgłoś się”. Jak miała wyglądać kontynuacja tej serii? Co stałoby się z głównymi bohaterami po 1989 roku?
BC: – Myślę, że ten mój bohater, a także porucznik Jaszczuk weryfikację, w której wszyscy ci funkcjonariusze byli poddani, przeszedłby bez żadnego wysiłku. I zostałby komisarzem czy innym podinspektorem, i nadal łapałby bandytów, tyle tylko, że w nowej rzeczywistości. Oczywiście trzeba byłoby to pokazać. Nie może bowiem tak być, że jakiś tam poruczniczyna MO nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, jest komisarzem Państwowej Policji i łapie dalej przestępców. Należałoby to jakoś fabularnie opowiedzieć, wytłumaczyć widzom, jak to się stało. Taki scenariusz powstał, ale mi się nie podobał. (…) Napisali taki scenariusz, Szmagier na spółkę z Safianem, że Borewicza pod koniec tak zwanej komuny wsadzają do więzienia, degradują, że siedzi w celi, staje się politycznym więźniem… itp. Nie podobało mi się to. Niech to zostanie tam, gdzie było, czyli w PRL-u słusznie minionym. (…)Borewicz, z całą powagą chcę to powiedzieć, mój dobry znajomy, w roku 1989 został wyekspediowany w kosmos i nie ma go! Tyle mam do powiedzenia w tej kwestii.
JR: – Ja ze swej strony powiem, że bardzo chciałbym zagrać w tak fajnie zrobionym serialu jak „07 zgłoś się”. Z tym, że sądzę, że zagrałbym troszkę inną rolę, rozwinąłbym się nieco intelektualnie i poprowadziłbym śledztwo nie w takim tempie, jak porucznik Borewicz (śmiech). Serial byłby krótszy, sprawniejszy i starałbym się, by moje oblicze moralne było bardziej solidniejsze niż porucznika Borewicza.
Foto: M. Kołodziejczyk, A. Warchulińska