Nieco na opak, ale w zamian z właściwym sobie wdziękiem zasadę kompetencji realizowała miniona epoka, która wychowała pokolenia socrealistów, a o której z sarkazmem pisał bodajże Staszek Staszewski, że oto „…rosną w Polsce domy z czerwoniutkiej cegły, domy stawia piekarz, bo w tej sztuce biegły, handel zagraniczny rozwijają zduni, znają koniunktury z gawędy babuni...”. Lata minęły, epoki się zmieniły, upadło kilka murów po drodze, odchowało nam się pokolenie, które z myślą dialektyczną podobno nie ma nic wspólnego, a tymczasem przywołana wcześniej metoda jest dalej żywa w społeczeństwie i ma się chyba jak najlepiej.
Gdyby zaskoczony Czytelnik w tym miejscu zażądał dowodu, niech nam za przykład wystarczy nasz rodzimy system oświaty, który zgodnie z metodą kompetencji zajmuję się od dłuższego już czasu nie byle czym, a mianowicie leczeniem. Nadto leczeniem nie byle czego, ale tego, co w zasadzie - jeśli pominąć urodę i wagę portfela - wydaje się w życiu najistotniejsze, to jest rzecz jasna inteligencji. Okazuje się bowiem, że wcześnie wykryta inteligencja jest uleczalna, jak chciał zresztą Krzysztof Mętrak, przedwcześnie zmarły krytyk literacki, a przede wszystkim jeden z ciekawszych polskich poetów ostatniego półwiecza, który jako pierwszy dostrzegł ten nie dla wszystkich oczywisty fakt.
Tymczasem nasze polskie szkoły mają na tym polu niemałe osiągnięcia i to często dzięki rozwiązaniom stosunkowo prostym, aczkolwiek dla odmiany przychodzącym zwykle za cenę raczej dużego nakładu sił i środków i to, zarówno tych ze strony szkoły, jak również ze strony ucznia i jego środowiska rodzinnego. Pomiędzy wspomnianymi wyżej prostymi rozwiązaniami lokuje się niepostrzeżenie, choćby dominujący od dłuższego czasu w polskim szkolnictwie, model oceny według jedynie właściwego klucza, czego następstwem pozostaje z kolei taki sam model edukacji, realizowanej nie w intencji poszerzania horyzontów, zdobywania wiedzy czy może nawet erudycji, ale w jedynie słusznym celu wypracowania niezbędnej przecież w dorosłym życiu umiejętności odpowiedzi na pytanie tak, aby owa odpowiedź była zgodna z kluczem, który ułożył egzaminator rezydujący, w gdzieś daleko w wielkim mieście. Pytanie, które notabene padnie zresztą być może raz w życiu, podczas jednego z tak zwanych egzaminów zewnętrznych. Ostatecznie więc wydaje się, że produkujemy w naszych placówkach oświatowych raczej ludzi sprytnych albo, jak kto woli, cwanych, to znaczy takich, którzy niekoniecznie dysponują wiedzą i stosownym do niej wglądem w problem, ale w zamian są zdolni odgadywać intencję autorów testów, czyli de facto zdolni są posługiwać się odpowiednim, własnym zasobem społecznym. Mamy więc rodzaj gry towarzyskiej w zgadywanie w miejsce autentycznego intelektu, którego pierwsze przejawy nasz system edukacji sprawnie leczy już na wczesnych etapach rozwojowych i edukacyjnych. Czymże bowiem innym niż leczeniem naszych dzieci z inteligencji jest korzystanie z tak zwanych bryków/opracowań literackich lektur/zawierających najbardziej uproszczoną pseudoanalizę dzieła, czymże innym jest bezmyślne wbijanie do dziecięcych głów algorytmów na rozwiązanie zadań według wzoru bez zrozumienia istoty problemu, czymże wreszcie, jak nie leczeniem inteligencji jest choćby niezdrowa koncentracja na nauce tego, co praktyczne i potrzebne w życiu. Uczymy więc nasze dzieci tańca i języków obcych zamiast filozofii i poetyki i naiwnie dziwimy się, kiedy dorosną, że brakuje im sensu życia, że są powierzchowne i zwracają nadmierną uwagę na formę, pomijając treść. Wreszcie dziwimy się, że znają pięć języków, a jednak nikt ich nie chce dostrzec i jakoś kariery zrobić nie mogą. Możliwe, że biedne te nasze dzieciny po prostu w tych pięciu językach w zasadzie nie mają nic do powiedzenia.
Na drugim niejako biegunie naszych rozważań leży chyba postawa równie często spotykana i równie jak pierwsza szkodliwa. Postawa ta sprowadza się do przekonania, że dzieciaki nasze powinny uczyć się jak najwięcej, a dałby Bóg, aby uczyły się i nauczyły wszystkiego. Ostatnim bodaj człowiekiem, o którym mówiono, że wiedział wszystko był Gottfried Leibniz, później niestety nasza wiedza o świecie stała się zbyt skomplikowana i obszerna, dzięki czemu erudytów, którzy wiedzieliby wszystko o wszystkim już na tym łez padole nie sposób spotkać. W zamian znajdujemy tych, o których niekiedy żartobliwie mawia się, że wiedzą nic o wszystkim, to znaczy w każdej dziedzinie liznęli tego i owego po trosze, ale właściwie niczego nie znają dobrze. Sprzyja temu przeładowany system edukacji i, jakkolwiek piszący te słowa życzyłby sobie wokół siebie ludzi o możliwie najszerszych horyzontach, to jednak jest zmuszony przyznać, że w naszym świecie konieczna jest specjalizacja. Nie wysyłajmy więc naszego dziecka na korepetycje ze wszystkich przedmiotów, a dodatkowo na kółko szachowe i kurs szydełkowania. Zadbajmy o to, co ukochała jego dusza, w czym jest naprawdę dobre i ukierunkujmy jego edukację tak, aby pomóc mu zrealizować się w tej niszy, dla której nasze dziecko przyszło na ten świat. Możliwe, że dzięki temu damy światu znamienitego naukowca, literata czy może tylko prestidigitatora, w każdym jednak przypadku ocalimy nasze dziecko przed depresją z wyczerpania, perfekcjonizmem i kilkoma innymi brzydkimi przypadłościami, jakie generuje nasz styl edukacyjny i wychowawczy.
Leczmy więc inteligencję. Leczmy ją z uporem i konsekwencją godnej sprawy, jaką jest przyszłość naszych dzieci. Leczmy inteligencję tych, którzy są i będą odpowiedzialni za wzorce edukacyjne, programy oświatowe, projekty naukowe i wszelkie inne rozwiązania merytoryczne i systemowe. Leczmy wreszcie inteligencję własną, abyśmy potrafili celnie ocenić potrzeby naszych dzieci i zapewnić im to, czego naprawdę potrzebują.
/Michał Szulc