Wrocław Bytom, potem Syria – tam zostali na dłużej. Wybudowali dom, pracowali wychowywali dzieci. Na początku konfliktu było spokojnie, z czasem pojawiła się broń i krążące nad miastem samoloty. - Było coś na rzeczy. Mąż był na czarnej liście. Wystraszyliśmy się, że chcą go złapać. Do tego dochodził stres przez toczące się walki i samoloty – mówi Jolanta, która po 35 latach życia w Syrii wróciła razem z mężem Abdulazizem do swojego rodzinnego miasta – Piotrkowa Trybunalskiego.
Jak się Państwo poznali?
We Wrocławiu na studiach. Mąż studiował medycynę, ja ekonomię. Najpierw zaczął studia w Syrii, a potem przyjechał do Polski na wymianę studencką. Pobraliśmy się w 1970, jeszcze w czasie studiów, to będzie już 46 lat wspólnego życia. Na początku mieszkaliśmy we Wrocławiu, potem przenieśliśmy się do Bytomia. Ja już pracowałam, a mąż jeszcze studiował, potem robił staż i specjalizację z pediatrii. Urodziłam w tym czasie dwoje dzieci - córkę i syna. W 1980 roku skończył specjalizację i wyjechaliśmy do Syrii.
Jak wyglądało Państwa życie w Syrii?
Dla mnie bardzo dobrze, spędziliśmy tam 35 lat. Niczym się nie różniło od tego polskiego. Wybudowaliśmy dom, mąż pracował, a ja zajmowałam się domem i dziećmi.
Nie tęskniła Pani za Polską?
Nie, do Polski przyjeżdżaliśmy co dwa lata. Siedzieliśmy miesiąc czasem dwa, a potem wracaliśmy do domu, do Syrii.
Czyli mówiąc „dom”, ma Pani na myśli ten w Syrii?
Tak, jestem bardzo związana z tamtym miejscem. Byłam jedną z pierwszych cudzoziemek w tamtej okolicy. Dopiero z czasem pojawiły się kobiety z Jordanii, Kuby, Wenezueli, Rumunii. Także tam było mnóstwo obcokrajowców, żyło mi się bardzo dobrze. Mąż pracował w państwowym szpitalu i miał prywatną praktykę. W centrum miasta prowadził swój gabinet, który z tego co wiem chyba nadal tam jest. Nasz dom też jeszcze stoi.
I po ponad 30 latach spokojnego życia wybuchła wojna?
Tak, w Syrii był reżim, więc od razu każdy lekarz był z góry podejrzany przez rząd, że pomaga drugiej stronie.
Odczuwało się reżimowe rządy?
Nie, mnie to w codziennym życiu nie przeszkadzało. Ze względu na pozycję męża mnie się żyło bardzo dobrze. Mieliśmy dużo znajomych.
Jak wyglądało życie po wybuchu wojny?
Przez pewien czas nie mieliśmy prądu, potem zabrakło też wody. Od razu odcięto też telefony stacjonarne. Ale potrzeba jest matką wynalazku, więc telefony ładowaliśmy, podłączając do większych baterii. Światło podłączyliśmy pod akumulator. Z czasem zabrakło też benzyny. Na początku oprócz tych wszystkich braków żyło się spokojnie, bo nie było broni, ale z czasem kiedy się pojawiła, nad miastem zaczęły krążyć samoloty i rozpoczęły się walki. Dzieci sąsiadów umiały rozpoznawać dźwięk nadlatujących helikopterów. Jak leciał samolot z rakietami, to trzeba było uciekać z domów, a jak leciał samolot z beczkami, to trzeba było szybko się chować. Rakiety trafiały w budynki, a beczki wypełnione śmieciami (kawałkami metalu, żyletkami) zrzucali gdzie popadło. Dodatkowo wojska rządowe porobiły punkty kontrolne w całym mieście. W tych punktach przebywali snajperzy. Miałam taki przypadek, że snajper we mnie celował. Siedziałam w domu na górze. Mieliśmy tam telewizor z dekoderem Polsatu, więc byłam na bieżąco z wydarzeniami z Polski. Było ciepło, więc okno na balkon było otwarte. I nie pamiętam już dlaczego odchyliłam głowę, po prostu się przesunęłam. W tym momencie kula przeleciała tuż obok mnie, rozbijając szybę za mną, o milimetry od mojej głowy. Nie wiedziałam, że ktoś będzie do mnie strzelał, to był przypadek, że się uchyliłam. Wojna trwała już półtora roku. Dowiedzieliśmy się wtedy, że nazwisko mojego męża jest na czarnej liście, a mnie w dodatku kończyła się wiza, bo ja nie mam obywatelstwa syryjskiego.
Na jak długo miała Pani przyznaną wizę?
Na 5 lat. Nawet nie chodziłam jej przedłużać, ani ja, ani mąż. Po prostu dawałam paszport znajomemu. Dostawałam go z powrotem z podbitą wizą. A wtedy, w takcie wojny, kończyła mi się wiza za półtora miesiąca. Urząd już nie chciał jej przedłużyć zaocznie, chcieli, żebym przyszła osobiście. Było coś na rzeczy. Mąż już był na tej czarnej liście, a mamy to samo nazwisko. Wystraszyliśmy się, że chcą go złapać, wykorzystując mnie. Do tego doszedł stres przez te samoloty i toczące się walki w mieście.
Wtedy zapadła decyzja o ucieczce z Syrii?
Nie mieliśmy wyboru. Sytuacja była napięta, a walki coraz ostrzejsze. Musieliśmy ratować swoje życie.
Jak udało się Państwu uciec?
Do granicy z Jordanią mieliśmy 20 km. Przeszliśmy je na piechotę. Wyszliśmy wieczorem jednego dnia, a drugiego wieczora byliśmy już w Jordanii. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, czekaliśmy ok. 2 tygodni aż droga będzie wolna, żeby nas ktoś na niej nie zatrzymał.
Nie wolno było samemu chodzić po mieście?
Tak, w każdej chwili wojska rządowe mogły nas wylegitymować i zatrzymać. A my musieliśmy się dostać do granicy. Ja ze swoim paszportem mogłam przekroczyć granicę, ale mamy wspólne nazwisko, więc baliśmy się, że wezmą mnie jako zakładnika, żeby wymienić mnie za męża. Jemu z syryjskim paszportem nie wolno było wyjechać, więc legalny wyjazd nie wchodził w grę. Nie mogliśmy iść drogą, nie mogliśmy jechać też samochodem, więc szliśmy polami do miejsca w górach, gdzie spotykają się trzy granice: Syrii, Jordanii i Izraela. Nie było tam drzew, tylko same skały. Zejście z Syrii jest bardzo strome, a potem idzie się pod górę już w Jordanii.
Co Państwo zabrali ze sobą z domu?
Tylko laptop i pieniądze. Nie mogliśmy zabrać nic więcej, bo trudniej byłoby nam iść. Poza tym po tych polach, a potem po górach nie dałoby rady iść z walizkami. Do tego nie mogłam zabrać żadnych dokumentów, bo wszystkie były na piętrze w domu, a cały czas latały samoloty, nie było wiadomo, gdzie spadnie kolejna bomba, więc wejście na górę do domu było niebezpieczne. W górach też musieliśmy uważać. Jak schodziliśmy w dół z Syrii, to słońce biło w nas, więc byliśmy niewidoczni dla samolotów. Potem musieliśmy przeczekać w dolinie, żeby słońce zmieniło położenie, żeby znów nie było nas widać jak wchodziliśmy pod górę do Jordanii. Tam nie było żadnych drzew, gdzie moglibyśmy się schować.
Dotarli Państwo bezpiecznie do Jordanii i co dalej?
Zawiadomiliśmy polskiego konsula w Jordanii o tym, że będziemy przekraczać granicę. Oczywiście nie było wiadomo, kiedy tam dojdziemy, ani jak długo będziemy iść. Nikt tego nie umiał przewidzieć. Więc konsul po prostu czekał na nas na granicy.
Ile czasu spędzili Państwo w Jordanii?
4 lata.
Czekając cały czas na bezpieczny powrót do domu?
Tak, jeszcze tydzień, jeszcze miesiąc. Tak sobie obiecywaliśmy, że zaraz wrócimy. Z miejsca, gdzie mieszkaliśmy w Jordanii było może z 60 km do naszego domu. Czekając w Jordanii, wydaliśmy wszystkie pieniądze, które ze sobą zabraliśmy, oszczędności całego życia. Jeszcze w międzyczasie udało nam się sprzedać samochód, ale te pieniądze wydaliśmy na powrót do Polski.
A w Jordanii mogli Państwo spokojnie mieszkać?
Nie. Jako Polka z polskim obywatelstwem i polskim paszportem byłam tam nielegalnie, a mąż pracował w tym czasie jako wolontariusz. Jordańskich dzieci nie było mu wolno leczyć, ale syryjskie mógł. Potem i tego mu zabronili. Nie tylko jemu, ale wszystkim Syryjczykom. Nie mogli pracować w ogóle, bo jak zostali złapani, to od razu deportowano ich do Syrii. Status uchodźcy nic tam nie znaczył.
Jak się Państwu udało wyjechać z Jordanii?
Poszły na to wszystkie pieniądze ze sprzedaży samochodu. Mieliśmy ogromne problemy, nie ze strony Polski tylko ze strony różnych linii lotniczych. Na początku wyliczono mi, że za nielegalny pobyt muszę zapłacić 1,5 dolara za każdy dzień. Wiec po 4 latach uzbierała się ogromna kwota. Wylecieć próbowaliśmy trzy razy. Pierwszy raz włoskimi liniami, ale się nie udało. Oni się chyba bali, że zostaniemy na terenie Włoch, bo tam mieliśmy międzylądowanie. Twierdzili, że mam sfałszowane przedłużenie paszportu. Bilety przepadły, więc to był pierwszy tysiąc dolarów, który straciliśmy. Za drugim razem kazali mi zapłacić tę karę w dolarach, nie mieliśmy takich pieniędzy, więc znów nie wylecieliśmy. Trzeci raz próbowaliśmy jordańskimi liniami, bardzo drogimi i też się nie udało. Zaczęliśmy szukać jakiegoś sposobu, ulgi, no czegokolwiek. Byliśmy w kontakcie z konsulem, ale finansowo nie mógł nam pomóc, więc skontaktowałam się z ministrem spraw wewnętrznych Jordanii. Minister powiedział, że jeśli się zgodzę na deportacje do Polski, to umorzą mi karę i będziemy mogli wylecieć. Zgodziłam się. W dodatku udało się również dopisać do pisma o deportacji mojego męża. Teraz mam pięcioletni zakaz wjazdu do Jordanii, ale wreszcie udało się wyjechać. Mieliśmy międzylądowanie w Berlinie i tam też nas zatrzymano. Pismo o deportacji napisane było po arabsku, znów się coś na lotnisku nie podobało w papierach, ale ostatecznie nas puścili. Przylecieliśmy do Polski w dzień pogrzebu mojej mamy.
Czyli wreszcie się udało, dotarli Państwo do Polski. I co dalej?
Przyjechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego. To moje rodzinne miasto. Tu mieszkała moja mama. Tu do dziś mieszka mój brat. Stanęliśmy z walizkami w jego progu i tak zostaliśmy. Do Polski przyjechaliśmy w październiku. Od tamtej pory załatwiamy sprawy urzędowe. Dostaliśmy ogromną pomoc od władz miasta, a także o MOPR-u. Mój mąż nie może liczyć na normalną pomoc, jak każdy uchodźca w Polsce, pomimo że ma przyznany status, bo ja jestem Polką, więc według prawa traktowani jesteśmy jak polska rodzina. Nie mam prawa do emerytury, bo brakuje mi lat pracy. Na razie żyjemy z zasiłku. Udało się nam również dzięki pomocy z MOPR-u załatwić porozumienie z TBS-em w sprawie podziału i remontu mieszkania. Mąż też nie może podjąć pracy, bo udokumentowane ma w Polsce tylko wykształcenie, a nie lata pracy. Nie mamy żadnych dokumentów potwierdzających, że pracował w Syrii (nie możemy ich również stamtąd sprowadzić), więc w Polsce musiałby zacząć od stażu. Po remoncie pojedziemy na Śląsk poszukać dokumentów ze szpitala, w którym robił specjalizację po studiach. Sam powrót do Polski nie jest więc końcem naszych kłopotów.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agata Siejka