Czym, Waszym zdaniem, różni się publiczność z mniejszych miejscowości od takiej... festiwalowej? Zauważyliście w ogóle jakieś różnice?
Piotr „Lolek” Sołoducha: Nie wiem, czy można to jakkolwiek klasyfikować. Wydaje mi się, że festiwale w większych miejscowościach są - może strzelam sobie trochę w kolano - bardziej nudne. To wynika z tego, że w dużych miastach imprez jest więcej, a w mniejszych miejscowościach - mniej w ciągu roku. Jeśli jest jakaś cykliczna impreza, raz czy dwa do roku, cała społeczność gromadzi na nich gromadzi. Dziś dopisuje nam pogoda, stadion pełny. Miejmy nadzieję, że wszyscy będą się doskonale bawić. Nie ma też jakiegoś podziału "kto jest fajniejszy". Raz, że nam tak nie wypada, a dwa, że taki podział w ogóle nie istnieje. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o aktywność, mniejsze miejscowości są znacznie bardziej na plus, bardziej chętne do tego, że wejść w jakąś interakcję.
Czy taka publiczność częściej Was zaskakuje?
Mirosław „Mynio” Ortyński: Każdy koncert jest dla nas zaskoczeniem. Staramy się grać podobnie, tak jak za każdym razem. Skoro to zdawało egzamin, zagramy dziś tak samo, jak zagraliśmy wczoraj i jeszcze lepiej. Zdarza się, że ludzie nas zaskakują, ale raczej na plus. Nigdy tak, że w negatywny sposób. Im większa euforia i im więcej interakcji, tym jest dla nas większe zaskoczenie.
A jak odbieracie to, że Wasze piosenki w ostatnich latach nuci cała Polska. "Kamień z napisem LOVE", "Skrzydlate ręce" czy "Tak smakuje życie"... Chyba nie ma Polaka, który by tego nie słyszał i nie zacząłby "tupać nóżką".
L: Aż tak pewnie nie jest. Co mamy mówić? Z tego miejsca dziękujemy, jest nam przemiło, że nasza muzyka trafia do tak dużej społeczności. Był taki moment folku, jeśli chodzi o medialność, trafiliśmy idealnie i to nie było zamierzone. Mieliśmy dużo szczęścia. Strzelam: Golce czy Brathanki nadal grają, ale wcześniej w mediach była odrobina wyciszenia tego gatunku. Był Enej, Cleo i Donatan, Piersi wróciły na stronę folkową. Melodie są proste, i tworzymy je w połączeniu z kulturą ukraińską.
Może to recepta na sukces? Dźwięki zza wschodu... mimo wszystko inne.
M: Fakt, trochę odbiegają od stereotypów zachodniej muzyki. Najlepszą i najtrafniejszą receptą jest to, że muzyka idzie prosto z serca. Jeśli muzyka jest prawdziwa, dotrze tam, gdzie powinna. Jeśli jest robiona sztucznie, będzie miała tą blokadę. My jesteśmy sobą, robimy to, co lubimy i co umiemy robić najbardziej.
L: Polska ma dużo kultury ludowej w każdym regionie i ona była bardzo mocno w nich zakorzeniona. Ta "ludowizna" nie jest niczym wstydliwym. Każdy ją zna w mniejszym lub większym stopniu. Zwróćmy uwagę na sukces Kayah i Bregovicia, wspomnianych Golców czy Brathanków. Ta muzyka tkwi w nas i nie możemy się tego wystrzegać i przed tym bronić. Tacy jesteśmy, taką muzykę gramy i ludzie lubią tej muzyki słuchać.
Czy udział w programie "Must be the music" był dla Was przełomem?
M: Na pewno była trampolina do kariery. Do programu byliśmy zespołem i graliśmy praktycznie z dziesięć lat, byliśmy więc gotowi do wypłynięcia na szerokie wody. Mieliśmy swój repertuar, byliśmy po występie na dużej scenie na Przystanku Woodstock. Ale program był kropką nad "i", która dała nam trampolinę do tego, by być w tym miejscu i rozmawiać z Państwem.
Często jeździcie na tego typu imprezy?
L: Jeśli chodzi o okres wakacyjny czy plenerowy (od początku maja do końca września), to praktycznie w każdy weekend. Teraz mieliśmy maraton sześcio- czy siedmiodniowy. Wróciliśmy na jeden dzień do domu i wszyscy testowaliśmy pralki – która wypierze szybciej i wysuszy tyle ciuchów, ale się udało i koncertujemy dalej. W maju są jeszcze koncerty juwenaliowe, a czerwiec, lipiec i sierpień to dni miast czy dożynki.
Którą piosenkę lubicie grać najbardziej?
M: Często słyszymy to pytanie. Mamy na to jedną odpowiedź. Każda piosenka traktujemy jak własne dziecko, a wszystkie dzieci się kocha najbardziej. Cała nasza twórczość wychodzi prosto od nas. Nie wstydzimy się utworów napisanych pięć lat temu, których nie można usłyszeć. Z wielkim sentymentem je wspominamy. Nie ma piosenki lepszej, gorszej, bardziej czy mniej ważnej. Wszystkie są na jednej płaszczyźnie.
Jak powstają Wasze przeboje? To impuls, przypadek czy raczej mozolna układanka?
L: Wydaje mi się, że jesteśmy wyjątkiem, jeśli chodzi o tworzenie utworów. Nie uprawiamy tzw. burzy mózgów na próbach. Jakoś to się u nas nie sprawdziło. Może dlatego, że od dawna obaj opiekujemy się stroną muzyczną. Mynio pisze teksty i taki rodzaj pracy nam odpowiada. Przynosimy "trzon" i na próbach go dogrywamy. W ciągu jednego dnia potrafimy napisać cztery utwory, a czasem w ciągu pięciu miesięcy mamy zastój i nie ma żadnego akordu. Nie ma więc reguły ani recepty. A chcielibyśmy mieć, bo może trochę by nam to ułatwiło pracę.
Rozmawiała Agnieszka Warchulińska