Męcząca, jak mówiły, była nie tylko sama forma protestu , z dyżuru na okupację, z okupacji na dyżur, ale i zmienność propozycji wysuwanych przez dyrekcję. W trakcie kilkunastodniowych negocjacji padały różne kwoty ewentualnych podwyżek, raz mniejsze, raz większe. Z niepokojem patrzyli na to wszystko pacjenci, bo tak naprawdę nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, co stanie się za godzinę.
Pierwszy raz niepokój pojawił się, gdy w ubiegłym tygodniu wstrzymano przyjęcia do szpitala, oprócz tych w sytuacji zagrożenia życia, oraz planowane zabiegi. Dramatycznie zaczęło robić się w tym tygodniu, w poniedziałek zdecydowano o ograniczeniu działalności stacji dializ, która z dotychczasowych 94 pacjentów przyjęła tylko 27.
- Co oni wyprawiają?! - denerwowała się bełchatowianka, której mąż miał dializy. - Przecież to są bardzo chorzy ludzie. I co? Mają jeździć do innych miast? To może niech wykopią dół i wszystkich ich tam wrzucą - nie potrafiła powstrzymać emocji.
W tym tygodniu szpitalne korytarze świeciły pustkami, bo pacjentów, których stan zdrowia na to pozwalał, szpital wypisywał do domu.
- Wyszłam o dwa dni wcześniej - mówi starsza kobieta, która spędziła w szpitalu trzy tygodnie. To chyba się pani cieszy? - Ano nie bardzo - odpowiada. - Jestem po operacji kolana, jeszcze nie jest tak, jak powinno być.
We wtorek zapadła decyzja o całkowitym wstrzymaniu przyjęć do szpitala. Jak twierdził w środę po południu Mirosław Leszczyński, dyrektor placówki, w tym czasie trzy osoby nie zostały przyjęte, trzeba było przewieźć je do Piotrkowa i Pabianic.
Na oddziałach były już wówczas tylko pojedyncze pielęgniarki, na ogół oddziałowe.
- Pacjenci byli wystraszeni - opowiada jeden z lekarzy. - Nie wiedzieli do końca, co się dzieje. Zdarzyła nam się nagła operacja i lekarzom zamiast pielęgniarek asystowali... lekarze - dodaje.
Ci, jak twierdzą, protest pielęgniarek popierali, może nie formalnie na pismach, ale jednak. I mieli swoje oczekiwania.
- Wszyscy pracownicy w tym szpitalu powinni dostać podwyżki - mówi Dariusz Tąpała, szef związku zawodowego lekarzy. - My też jesteśmy w sporze zbiorowym. Oczekujemy, że jeśli będą podwyżki, to obejmą też grupę lekarzy.
Takie słowa, które w przyszłości mogą zwiastować kolejne zawirowania w szpitalu, już dziś niepokoją. Tym bardziej, że pozostałe związki zawodowe też zasygnalizowały starania o podwyżki.
- Mam nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy - mówi młody bełchatowianin. - Bo gdyby zamknęli szpital, to gdzie będziemy się leczyć.
- Pielęgniarki dobrze zrobiły - mówi Jerzy Szymański z Ruśca, który przyjechał z żoną na naświetlania. - Powinni podnieść im zarobki. To ciężka praca, 12 godzin z chorymi. Pracuje tu moja synowa i wiem, że mało zarabia.
Pacjenci raczej skutków protestu nie odczuli.
- Wczoraj faktycznie były cztery, dziś dwie pielęgniarki - mówi we wtorek Zbigniew Chlebicki z gminy Rusiec. - Widać, że chore i zmęczone. A co będzie dalej, nie wiadomo. Różne pogłoski chodzą, np. o ewakuacji szpitala. Ja to już wychodzę, ale szkoda tych ludzi, co są przykuci do łóżek.
- Teraz nie zrezygnujemy, bo szkoda tych 15 dni - mówiła we wtorek Halina Gruszczyńska, pielęgniarka. - Tym bardziej, że teraz batalia toczy się już o śmieszne kwoty. Zaczynałyśmy z zupełnie innego poziomu.
Ale pielęgniarki niespodziewanie odpuściły. Oznajmiły to podczas pikiety, która odbyła się w środę przed szpitalem. Towarzyszyli im związkowcy m.in. z kopalni i elektrowni Bełchatów. Spotkało się tam ponad dwieście osób. Przyjazd planowało ok. 600-800 osób. W ostatniej chwili, już w nocy z wtorku na środę autobusy z protestującymi jednak odwołano, bo jak mówili związkowcy, dyrektor szpitala wyrażał chęć rozmów.
- Siedziałyśmy do drugiej w nocy (noc z wtorku na środę - red.) - mówiła podczas pikiety Iwona Darmach, przerywając na dłuższą chwilę swoją wypowiedź, bo nie mogła powstrzymać łez. - Konsultowałyśmy z koleżankami na oddziałach na jakie pójść ustępstwa, bo dyrektor następnego dnia jechał do urzędu marszałkowskiego. Powiedziałyśmy: może 250 zł, a jak panu nie dadzą, to może 240... A dziś dostaję telefon, że jedyna możliwa kwota to 170 zł!
- Złożyłem deklarację, że przedstawię marszałkowi to, co oferują panie, i to zrobiłem - tłumaczy dyrektor Leszczyński. Nic nie obiecywałem.
Jak oświadczyła Iwona Darmach, pielęgniarki nie chcą tych pieniędzy. - Naszymi rękoma chciano zamknąć sześć oddziałów - dodaje. - Powiedziano nam, że jeśli nie przyjmiemy tych pieniędzy, to oddziały zostaną zlikwidowane. Niech więc pan dyrektor weźmie te pieniądze i rozda innym. My wracamy do pracy.
- To oświadczenie, to sygnał, że zaczynamy funkcjonować - mówi dyrektor. - A to dobrze, bo groziło nam rozwiązanie kontraktu. Gdyby panie nie złożyły tego oświadczenia, dziś pięć oddziałów i stacja dializ miałyby rozwiązaną umowę o udzielanie świadczeń.
W środę o godz. 19 pielęgniarki rzeczywiście wróciły do pracy, w czwartek rano na swoje oddziały wrócili pacjenci przenoszeni na inne. Od wczoraj wykonywane miały być telefony do osób, którym odwołano planowane zabiegi.
Wczoraj (już po zamknięciu tego wydania) ZZPiP miał spotkać się z dyrekcją, podpisać dokument kończący protest.
- Sporu jednak nie zamkniemy - mówiła Iwona Darmach. - Podpiszemy punkty, że ruszamy do pracy, że będzie uregulowany regulamin wynagradzania i pracy, że nie będzie żadnych restrykcji wobec protestujących pielęgniarek.
Dyrektor i przedstawiciele urzędu marszałkowskiego zapewniają, że nie chcą tak sprawy zostawić. Tyle, że jak mówią pielęgniarki, deklaracji było już wiele. - Mamy tu leżeć na korytarzach dla 100 zł? - mówiła Iwona Darmach. - Teraz to już nie ma sensu.
Sprawa może mieć jednak ciąg dalszy. Zbigniew Bujas, wiceszef krajowy Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych i szef regionu łódzkiego związku, mówi, że dotarły do niego sygnały o zastraszaniu pielęgniarek. Poprosił o kontakt osoby, które, jak twierdzi, były straszone prokuratorem w chwili brania urlopów na żądanie. Sprawą już zajął się prawnik.
Dyrektor zaprzecz, by takie działania były prowadzone.
- Podczas spotkań dyrekcja mówiła tylko, jakie procedury dotyczą szpitala lub oddziału, który nie realizuje kontraktu - mówi Leszczyński.
Dariusz Klimczak, wicemarszałek województwa, który był w Bełchatowie ma nadzieję, że teraz, w spokojniejszej atmosferze, uda się dalej rozmawiać i rozwiązać problem. - Nie doszliśmy do porozumienia, jeśli chodzi o finanse - mówi. - To prawda, że padały wcześniej propozycje wyższej kwoty, ale dyrektor nie konsultował tego z urzędem marszałkowskim.
Czy jest więc szansa na wyższą kwotę, już bez protestu? - Dziś trudno mi rozmawiać na ten temat - mówi wymijająco Klimczak.
- Będę rozmawiał z paniami i będę im proponował pewną kwotę - mówi dyrektor. Większą niż 170 zł? - Nie - odpowiada. Jaką więc? - rozmowy będą trwały - podsumowuje Leszczyński.
Magdalena Buchalska POLSKA Dziennik Łódzki