Stanisław Łuczyński urodził się 9 maja 1941 roku w Piotrkowie. W latach 1957 - 1960 był zawodnikiem GKS Piotrcovia. Niestety wypadek w wojsku spowodował, że musiał zakończyć karierę. W1965 roku rozpoczął działalność sędziowską. Od 1980 roku sędzia międzynarodowy klasy E. W latach 1970 - 1978 delegowany przez FILA do komisji sędziowskich wszystkich turniejów mistrzowskich (z wyjątkiem IO). W 1988 roku powołany w skład komisji sędziowskiej turnieju zapaśniczego Igrzysk XXIV Olimpiady w Seulu. Był też prezesem Okręgowego Związku Zapaśniczego w Piotrkowie. W uznaniu zasług dla rozwoju sportu zapaśniczego otrzymał Srebrną Gwiazdę FILA.
- Jak Pan trafił do zapasów?
- W technikum przy Żeromskiego była sekcja zapaśnicza, którą kierował pan Kieruszyn. Poszedłem na trening i zostałem. Miałem nawet niezłe wyniki, startowałem w mistrzostwach Polski juniorów i seniorów.
- A jakim trenerem był E. Kieruszyn?
- Był łagodny dla nas. Typowy warszawiak, spokojniutki. Był przecież mistrzem Polski i stolicy przed wojną. Ale trening był ostry, nie każdy go wytrzymywał. Niektóre walki treningowe były bardzo ostre.
- Jak Pan został sędzią?
- Poszedłem do wojska i tam miałem wypadek, zostałem postrzelony w nogę. To było podczas czyszczenia broni, słynnego kałasznikowa (AK47). Wróciłem do Piotrkowa, ale walczyć już nie mogłem. Próbowałem, ale nie było szans na dobre wyniki. Skończyłem więc karierę zawodniczą i wziąłem się za sędziowanie. Przeszedłem wszystkie szczeble aż do klasy extra.
- Dlaczego nie pojechał Pan na igrzyska do Los Angeles?
- Na mistrzostwach Europy w szwedzkim Jonkoping, które były dla nas kwalifikacją do IO, sędziowałem walkę Niemca i Jugosłowianina. Prowadził Niemiec, w ostatniej minucie zawodnik z Bałkanów rzucił na biodro, brakło niewiele do “pleców”. Ja ich nie odgwizdałem. Jugosłowianie polecieli na skargę do swojego rodaka, prezydenta FILA Milana Ercegana i było “po zawodach”. Brakło mi do wyjazdu chyba tylko kilku punktów. Niejako na pocieszenie byłem delegatem na Turnieju Przyjaźni w Budapeszcie, swego rodzaju substytutcie dla olimpiady.
- Ale 4 lata później się udało. Jak Pan trafił na olimpiadę?
- Przez 4 lata zbierałem punkty. Ostatnia selekcja to były mistrzostwa świata w Manchesterze w Anglii. Przeżycie było mocne. Poprosili nas wszystkich do hali i odczytywali. Niektórzy się cieszyli, inni byli smutni. Mnie się udało.
- A czym były dla pana igrzyska w Seulu?
- Czymś w rodzaju Nagrody Nobla. I nie ma tym cienia przesady.
- Które walki podczas igrzysk wspomina Pan najlepiej?
- Oczywiście Andrzeja Wrońskiego, bo on zdobył tam przecież złoto. I ten Mazurek Dąbrowskiego – łzy same cisnęły się do oczu.
- Jakie zawody poza olimpiadą Pan sędziował?
- Mistrzostwa świata, Europy, dwie uniwersjady w Bułgarii i Rumunii, zawody armii zaprzyjaźnionych, byłem też delegatem FILA w wielu zawodach. Do tego wiele turniejów w Polsce i na świecie, m.in. w Iranie czy Turcji.
- Czy jakieś zawody poza igrzyskami zapadły Panu szczególnie w pamięć?
- Podczas zawodów w Jonkoping w Szwecji w trakcie walki na matę wskoczył mężczyzna ubrany w garnitur, wyciągnął broń i powiedział, że będzie strzelał. Poza tym miał ze sobą torbę i powiedział, że ma tu bombę. Gdy zaczął machać pistoletem, wszyscy uciekali. Ja też się schowałem za bandę. Nie wszyscy się jednak bali. Nasz trener Stanisław Krzesiński rzucił się na napastnika i obezwładnił go. Ten został szybko skuty kajdankami i zabrany przez policję. W torbie nic nie było, a w pistolecie były naboje ślepe. Okazało się, że to był rosyjski marynarz, który został w Szwecji i domagał się sprowadzenia do tego kraju jego rodziny. Ostatecznie dostał chyba tylko jakąś grzywnę. Z tego, co wiem, do więzienia nie trafił.
- Czy dzisiaj także wybrałby Pan “zapaśniczą drogę”?
- Na pewno tak, bo to była wspaniała przygoda. Przecież byłem, i to w trudnych czasach, ze 60 razy za granicą, chyba w 30 krajach. Czasem siadam i sobie wspominam…
Rozmawiał Artur Wolski
Rozmowa pochodzi z książki “Chłopcy z Sokoła” autorstwa Michała Ostafijczuka i Artura Wolskiego.