Wiktor Zborowski (ur. 1951) dwa tygodnie temu został członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. Jest aktorem cenionym i lubianym przez publiczność. Zagrał w pięćdziesięciu filmach, dwudziestu pięciu serialach, dubbingował ponad czterdzieści postaci, występował w teatrach: Narodowym, Kwadrat, Małym, Ateneum, Polskiego Radia i Polonia. Nie obcy jest mu też kabaret, razem z Marianem Opanią tworzą duet Super Duo, który między innymi występował w Piotrkowie w 2006 roku. Dla wielu Wiktor Zborowski, absolwent warszawskiej PWST, to niezapomniany odtwórca ról Moryca Webera z „C.K. Dezerterzy”, Longinusa Podbipięty z „Ogniem i mieczem” czy Abraham Rosenberg z serialu „Przeprowadzki”. Z aktorem, który w miniony poniedziałek (19 lutego) odwiedził Piotrków, rozmawialiśmy o filmach kręconych w naszym mieście, aktorskim debiucie fabularnym, Dziabągu i… brodzie, dzięki której znów zagrał u Agnieszki Holland.
– Panie Wiktorze, skoro jesteśmy w Piotrkowie, nie mogę nie zapytać o te filmy, w których pan grał, a do których zdjęcia kręcono w Piotrkowie. Przypomnę tylko, że był to między innymi serial „Przeprowadzki” z 2000 roku, gdzie zagrał pan Abrahama Rosenberga, brygadiera w firmie Szczygieł. Czy pozostały w pana pamięci jakieś historie związane z tą produkcją?
Wiktor Zborowski: – Ach to było bardzo dawno temu, jakichś zabawnych historii na planie, które by dziś mogły posłużyć za anegdoty raczej nie było. Natomiast mam do tej wspaniałej produkcji, taki pewien żal, że nie została dokończona. Zrealizowano dziesięć godzinnych odcinków, a miało ich być dwadzieścia, bowiem to miał być serial dotyczący całego stulecia, rozgrywający się od 1900 do 2000 roku. Czarek Harasimowicz, który był autorem scenariusza, miał nawet napisanych tych kolejnych dziesięć odcinków, ale zmieniła się władza i okazało się, że nie jest ona zainteresowana kontynuowaniem tej serii. Mówię to z pełną świadomością i bez żalu, bo tych następnych dziesięć odcinków mnie już nie dotyczyło, bo mój bohater ginął gdzieś tam w getcie, więc te kolejne historie były już bez mojej postaci. A dlaczego mi żal? Bo mogła powstać wspaniała produkcja, pokazująca losy całego stulecia w Polsce na przykładzie jednej firmy trudniącej się przeprowadzkami. Zmarnowano wspaniały temat, świetny scenariusz, zlekceważono ludzi, którzy oczekiwali na dalsze losy tych bohaterów. „Przeprowadzki”, mimo iż minęło już tyle lat wciąż funkcjonują w obiegu telewizyjnym, na różnych kanałach w całej Europie. No cóż głupota ludzka. Jak to mawiał Einstein: „Dwie rzeczy są niezmierzone – kosmos i głupota ludzka, przy czym co do kosmosu nie mam pewności”.
– Dla nas piotrkowian ten serial też jest szczególny, bo aż siedem z tych dziesięciu odcinków, o których pan mówił, powstało w scenerii piotrkowskiej Starówki. Bardzo często grał pan w produkcjach, które o Piotrków i okolice zahaczały. W połowie lat 80. zagrał pan w komedii „Misja specjalna”, która była realizowana w Piotrkowie, ale był też serial „Jan Serce”, „Janka” nagrywana w Sulejowie na Podklasztorzu, czy „Urwisy z Doliny Młynów” kręcone w Dąbrowie nad Czarną. Miał pan również swój udział, co prawda nie w piotrkowskich zdjęciach, ale jednak w superprodukcji „1920. Bitwa Warszawska”… U Hoffmana zagrał pan Charles de Gaulle’a?
WZ: – No tak, moje sceny nie były kręcone w Piotrkowie, ale ci co wiedzieli film „Bitwa Warszawska” mogą być zdziwieni, że mnie w tej produkcji nie widać. A rzeczywiście grałem Charlesa de Gaulle’a, który w 1920 roku był w Warszawie. Był wtedy w stopniu kapitana, miał wówczas 30 lat i był adiutantem generała Weygand. Generała Weygand grał Wojciech Pszoniak. I kiedy Jurek Hoffman dał mi do przeczytania scenariusz i zaproponował bym mu zagrał de Gaulle’a, to po zapoznaniu się z tekstem pomyślałem sobie, że przecież to na pewno zostanie wycięte z tego filmu. Poza tym de Gaulle’a miał wtedy, jak wspomniałem 30 lat, a ja 58… Powiedziałem Jurkowi, że nie jestem do tego pomysłu przekonany. A on tak popatrzył na mnie i, jak to zwykle on, przez takie zaciśnięte zęby powiedział mi: „Bracie kochany nie pier…”. Przepraszam za te słowa, ale to był cytat. Nie pozostało więc mi nic innego, jak zagrać. No i zagraliśmy z Pszoniakiem – on Weygand’a ja de Gaulle’a, a następnie Jurek, zgodnie z moimi przewidywaniami wyciął to z filmu, gdyż nie dało się tego tak zmontować, by miało to jakiś sens. I tak wyglądała moja przygoda z „Bitwą Warszawską”.
– Skoro już jesteśmy przy Jerzym Hoffmanie to w tym roku maju minie dokładnie dwadzieścia lat, odkąd między innymi na poligonie w Biedrusku, kręcił pan sceny Longinusa Podbipięty do „Ogniem i mieczem”. Czy Jerzy Hoffman od razu widział pana w tej roli?
WZ: – Jerzy od samego początku nie miał żadnych wątpliwości, co do mojego udziału w tej produkcji w tej właśnie roli. Zarówno dla Jurka, jak i jego niestety nie żyjącej już żony Wali, to było oczywiste, że to ja miałem być Longinusem. Na tę produkcję myśmy długo czekali. W pewnym momencie, na początku lat 90. Jurkowi były nawet już przyznane pieniądze, ale pewna pani minister kultury, wywodząca się ze sfer artystyczno-reżyserskich, na której imię i nazwisko spuszczę zasłonę miłosierdzia, zabrała nam te pieniądze. I trzeba było jeszcze dziesięć lat poczekać, żeby te pieniądze zdobyć. Bo już potem nikt nic nikomu nie dawał tylko producenci filmu, czyli Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk, musieli te pieniądze pożyczyć z banku, a następnie je oddać. Co zresztą bardzo szybko im się udało. Natomiast nie było to takie złe dla mnie, że te dziesięć lat dłużej trwały boje o tę pierwszą część Trylogii, która byłaby trzecią częścią jeśli chodzi o kolejność ich filmowania, ponieważ ja dojrzałem do tej roli. A poza tym miałem dokładnie tyle lat, kiedy zaczynaliśmy zdjęcia, ile miał książkowy Longinus Podbipięta, czyli czterdzieści sześć.
– Scena śmierci Longinusa, tak sugestywnie przez pana zagrana i tak niezwykła w odbiorze wizualnym, tak naprawdę przy realizacji nastręczyła ekipie trochę problemów. Zawiodły efekty specjalne przygotowywane przez Anglików…
WZ: – Tak, bo to były efekty specjalne robione ręcznie. Żeby zginąć od tych strzał wystrzeliwanych przez Tatarów to musiałem mieć na sobie pod koszulą taką wykonaną z pleksi osłonę dopasowaną do ciała, z której wystawały metalowe sztyfty, a od każdego z nich odchodziła struna fortepianowa, cienka, po których to strunach, idealnie ustawionych prostopadle szły takie rurki, które emitowały owe strzały. One nabijały się na te sztyfty. Później w postprodukcji te struny były z kadru komputerowo wymazywane. Oczywiście w trakcie kręcenia jedna ze strun albo była źle napięta i strzała odbijała się od niej, albo przysparzała innych problemów. Ta scena śmierci Longinusa pod tym dębem, która na ekranie trwa możne nie więcej niż piętnaście sekund, była kręcona przez dwie noce. Na szczęście to były już noce czerwcowe, więc krótkie (śmiech). To była naprawdę bardzo ciężka robota.
– A co oznacza w pana przypadku określenie „aktor z twardymi warunkami zawodowymi”?
WZ: – Nie wiem…
– Tak pozwolił sobie powiedzieć o panu pański wuj, Jan Kobuszewski, twierdząc że dla aktora 197 cm wzrostu oznacza bycie właśnie „aktorem z twardymi warunkami zawodowymi”.
WZ: – A to ciekawe, jakoś mnie ominęły te jego słowa, nigdy ich nie słyszałem. No rzeczywiście są to twarde warunki. Podejrzewam, że aktor który jest po prostu gruby też ma twarde warunki (śmiech), ale jak się postara i schudnie to może je zmienić, a ze mnie byłoby ciężko zrobić niższego.
– Czy wysoki wzrost w dzisiejszych czasach nadal jest takim problemem dla aktorów, jak dawniej?
WZ: – W niektórych sytuacjach tak, aczkolwiek dziś tych aktorów wysokich jest całkiem sporo, jak choćby Tomek Kot, który jest mojego wzrostu, a być może i teraz o ten centymetr wyższy. Kiedyś obaj mieliśmy po 1,97 m. Tomek, który jest fantastycznym aktorem, radzi sobie bardzo dobrze. Ale fakt kiedyś taki wzrost był zdumiewający, bo jak wiadomo takich ludzi przecież nie ma (śmiech).
– Czy pamięta pan swoją pierwszą rolę filmową?
WZ: – Pierwsza moja rola… ja do tej pory nie wiem, co to było… archeologowie się spierają o to (śmiech), czy to było w filmie „Padalce” czy w czymś innym, wydaje mi się, że to jednak było w „Padalcach”. Bardzo nieudany film niestety. Ale jedna z pierwszych moich ról to była taka rola, że zapamiętałem ją na całe życie, choć tytułu filmu nie pamiętam. Na pewno składał się z trzech nowel i ja w jednej z nich miałem grać już jako aktor po szkole teatralnej. Potęga mojego zadania była tak wielka, a pamiętam że siedziałem przy barze na wysokim stołku, że kiedy kierownik planu zdjęciowego ogłosił przerwę w zdjęciach i zapowiedział, że aktorzy mają zejść, a statyści mają zostać to ja nie bardzo wiedziałem czy mam zejść czy zostać. To była taka rola, że ją zapamiętałem do dziś i nawet cały tekst mógłbym zapamiętać, gdyby on był.
– A pierwsza rola teatralna?
WZ: – Miałem wtedy chyba jakieś 11 lat, a może 10…, nie pamiętam tego do końca, w każdym razie Janek Kobuszewski, moja bliska rodzina, grał w teatrze, w którym potrzebowali takich trzech chłopaczków do sztuki „Rewolwer” Aleksandra Fredry w reżyserii Marii Wiercińskiej. Jeden z tych trzech chłopaków w pewnym momencie kradł ten tytułowy rewolwer. Nawet miałem parę słów do powiedzenia wierszem. Gdybym mógł zaliczyć tę moją rolę w teatrze jako debiut to obchodziłbym w tym roku prawie sześćdziesięciolecie kariery scenicznej. No, ale tego nie liczę. Natomiast moja pierwsza rola w zawodowym teatrze miała miejsce w przedstawieniu dyplomowym w Teatrze Małym, którego już niestety nie ma. Graliśmy fantastyczne przedstawienie – „Antygonę” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. I tam grałem Kreona. To była moja pierwsza rola zawodowa.
– Teraz znów został pan dziadkiem, a więc to kolejna pana rola w życiu. Czy jest pan typowym dziadkiem, który rozpieszcza wnuczki?
WZ: – Starsza wnuczka ma pięć lat, młodsza za chwilę będzie miała rok. Zwłaszcza na punkcie tej starszej jestem zwariowany, na punkcie tej młodszej jeszcze nie zdążyłem, bo jest jeszcze za mała. Ale to zadziwiające, że na punkcie tej starszej to od samego początku, jak tylko się urodziła to oszalałem. A tę młodszą muszę jakby bardziej poznać, znaleźć to miejsce dla niej, bo to nie jest takie łatwe.
– Może rośnie w rodzinie kolejne pokolenie aktorów? Pana dziadkowie podobno poznali się w teatrze, jedna z córek też jest aktorką…
WZ: – Co do dziadków to tak, ponoć grali w jakimś tam amatorskim teatrzyku. Natomiast czy będzie następne pokolenie to tego nie wiem. Owszem młodsza moja córka jest aktorką, ale czy któraś wnuczka będzie… Jak sądzę, jeżeli któraś z nich będzie aktorką to raczej brazylijską, bo ich mama, moja starsza córka Hanna wyszła za mąż za Brazylijczyka i wszyscy mieszkają w Brazylii. A ponieważ Brazylia serialami stoi więc może zostaną brazylijskimi aktorkami. Co dość zabawne, kiedy tam z żoną pojechaliśmy pierwszy raz zapoznać się z rodziną zięcia, to jak oni się dowiedzieli, że moja żona gra w serialu, w „Klanie”, to ja dla nich w ogóle przestałem istnieć. A ona była absolutną boginią. Oni po prostu szaleją na punkcie aktorów występujących w serialach. Serial w Brazylii to potęga, gra w nim oznacza dla aktora niesamowitą nobilitację. Zupełnie inaczej niż u nas. Tam to się łączy z potworną sławą, ogromnymi pieniędzmi, no ale nie ma się co dziwić, bo przecież Brazylia jest krajem którego powierzchnia jest niewiele większa od całej Europy. Tam zrobić karierę aktorską to tak, jakby się było dla porównania aktorem klasy europejskiej, grającym w produkcjach filmowych w całej Europie.
– Czy zdarzyło się panu, by ktoś na ulicy zawołał za panem imieniem z roli, którą pan kreował w filmie, serialu czy w teatrze?
WZ: – Czasami się zdarza, ale najczęściej ku mojemu zdumieniu wołają za mną Dziabąg. Kiedyś zagrałem w teledysku do piosenki dla dzieci postać Dziabąga. I ta moja rola zapadła strasznie wtedy w pamięć i dzieciom i dorosłym. I do dzisiaj mi się zdarza, że jakiś „omszały starzec”, który wtedy gdy ja mając może z lat 30 odgrywałem tego Dziabąga to on biegał z pieluchą, krzyczy dziś za mną „Dziabąg!”. Przyjmuję to jako znak czasu i z sympatią.
– Chciałabym jeszcze zapytać o pana rolę milicjanta Stypy w filmie „Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” – czy to prawda, że pan nie potrafi grać na trąbce?
WZ: – Niestety nie gram, nie byłem w stanie takiego ładnego dźwięku z trąbki wydobyć, tego trzeba się strasznie długo uczyć. Inna rzecz, że są tacy, co ten dar mają od początku, że to tak zwane zadęcie łapią błyskawicznie. A ja nie umiem. Nie potrafiłbym tego zrobić. Więc musiałem zagrać, że gram. Wyszło nie najgorzej, bo bardzo wielu zawodowych trębaczy było przekonanych po obejrzeniu filmu, że ja umiem grać na trąbce. Ale do tego przyłożył się nie tylko prawidłowy układ ust, prawidłowo położona ręka, ale także prawidłowe palcowanie, którego się strasznie długo uczyłem.
– Przygotowując się do tej roli podglądał pan pracę zawodowych trębaczy?
WZ: – Oczywiście. Przeglądałem filmy w Internecie, a do tego szczególnie mnie interesował Dizzy Gillespie, bo on fantastycznie wydymał policzki, prawie jak żaba. Miałem też nagrane przez zawodowego trębacza instrukcje, jakie palcowanie, jakie zadęcie należy wykonać przy danym utworze. Tak więc każdy kawałek, jaki myśmy nagrywali do filmu, to ja miałem przerobione na sucho z magnetofonem po kilkaset razy. Dlatego byłem w stanie dość udatnie grać, że gram.
– Praca aktora to nie da się ukryć także ciężka praca fizyczna…
WZ: – Niestety to jest głównie praca fizyczna w połączeniu z jakąś tam też pracą umysłową, co wymaga również dobrej kondycji fizycznej. Dlatego też z wiekiem trochę się nam te możliwości aktorskie kurczą. Pewnych rzeczy się już nie da zrobić tak, jak by się to zrobiło wcześniej. No cóż taka to specyfika zawodu.
– Na zakończenie chciałam jeszcze zapytać o pana udział w słynnym „Uchu Prezesa”, do obsady tej produkcji dołączył pan w ubiegłym roku?
WZ: – To było tylko tak chwilowo, jednorazowo był taki pomysł, żebym zagrał tego, którego nazwiska nie będę wymieniał. Natomiast ta broda to są pozostałości tej roli. Miałem do niej mieć taki dwu, trzytygodniowy zarost, więc go sobie zapuściłem. Nakręciliśmy to, co mieliśmy nakręcić, a ja powiedziałem sobie: – A to na razie nie będę się golił! I tak mi zostało do dzisiaj. Jednak przydało mi się to do serialu Agnieszki Holland, która zaczęła kręcić dla Netflixu serię, która ma roboczy tytuł „Requiem”. Zagrałem tam profesora prawa, ale niestety skończyłem już zdjęcia, bo rola jest ważna, ale tylko w jednym odcinku. To jest jednak ta specyfika zawodu, że grają głównie młodzi ludzie, a dla starszych trzeba naprawdę coś napisać, żeby to można było czy na fabule czy na odcinkach serialowych zrobić. Niemniej ciągle się jeszcze nie golę, bo mam do zagrania epizod w filmie, który niebawem zaczną kręcić, a który będzie opowiadał o czasach stalinowskich. Ponieważ mam się wcielić w postać przewodniczącego Koła Młodych Literatów pomyślałem, że ta broda bardzo mi się do tej roli przyda (śmiech).
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agawa