Piotr Pustelnik (ur. 1951), łodzianin, z wykształcenia doktor inżynierii chemicznej i wieloletni pracownik akademicki Politechniki Łódzkiej. W dziejach himalaizmu zapisał się jako trzeci Polak (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim) i dwudziesty himalaista na świecie, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Po zdobyciu czternastu ośmiotysięczników przebywa, jak sam mówi, na „himalajskiej emeryturze”. Obecnie przygotowuje się do wyprawy na Antarktydę szlakiem Roalda Amundsena, za sobą ma już dokonany w tym roku trawers Grenlandii oraz trawers lodowca Vatnajökull na Islandii, który miał miejsce w 2015 roku. Jest prezesem Polskiego Związku Alpinizmu. Ma czterech synów. Dwaj najstarsi – Paweł i Adam – są cenionymi w kraju i na świecie wspinaczami i alpinistami. Piotr Pustelnik gościł w Piotrkowie w grudniu br., spotkał się z piotrkowskimi czytelnikami w Miejskiej Bibliotece Publicznej podczas promocji swej najnowszej książki „Ja, pustelnik. Autobiografia”.
Panie Piotrze, czym dla pana są góry?
– Proste pytanie, a skomplikowana bardzo odpowiedź. Góry są scenerią, która dla mnie najwięcej znaczy. W górach najlepiej czuję. To jest ten krajobraz i ten sposób wydatkowania energii. I niezależnie od tego czy po tych górach jeżdżę rowerem, biegam, chodzę czy też jeżdżę na nartach to po prostu jest to dla mnie najbardziej przyjemna i endorfinogenna forma wydatkowania mojej energii.
Czytając pańską autobiografię, przyglądając się pańskim dokonaniom w himalaizmie zastanawiam się, czy którykolwiek z tych zdobytych ośmiotysięczników traktował pan kiedyś jak rywala, z który toczy swoisty pojedynek?
– Nie, nie. Ja w ogóle mam kłopoty z konkurowaniem z kimkolwiek. Dla mnie to jest pewna okoliczność, która powoduje, że przez to wspinanie i przez ten pobyt w tych górach, przez to, co się w tych górach dzieje, człowiek staje się lepszy. I to jest najważniejsze. A góra nie może być żadnym konkurentem ani rywalem, bo ona nie startuje w żadnych zawodach. Tak, jak i ja. Ona po prostu sobie tam stoi. I czasami bardziej cierpliwe czasami niecierpliwe przygląda się temu, co tam ludzie robią. Od czasu do czasu gdzieś tam się potrząśnie, przez to spadną jakieś lawiny, postraszą ludzi. Generalnie jest to fajne miejsce.
Z tych 14 ośmiotysięczników Broad Peak i Annapurna to góry, które chyba musiały wywołać w panu jakąś sportową złość, bo przecież prób ich zdobycia było kilka zanim udało się ostatecznie stanąć na ich szczytach?
– No tak, ale to co powiedziałem wcześniej jest chyba kluczem do tej odpowiedzi. Mianowicie góry są po to, żeby człowiek stał się kimś lepszym więc jakże bym zaprzeczył temu, gdybym tak po pierwszym niepowodzeniu tak po prostu odpuścił i powiedział: – No dobrze, skoro nie, to nie. Poza tym okoliczności były takie, że tam coś złego działo się na tych górach. No taki pech po prostu. Nie szukam żadnych scenariuszy jakichś spiskowych, że to nagle góra się na mnie zamachnęła, czy coś w tym rodzaju. Po prostu miałem pecha i musiałem tego pecha tak długo przewalczać aż go w końcu przewalczyłem. Popełniałem też błędy, zwyczajnie jak człowiek. Były błędy logistyczne, błędem było dołączenie do zespołu nieznanego z umiejętności alpinisty, i tak dalej, i ta suma błędów spowodowała, że to tak długo trwało. Pewnie mogłoby trwać krócej, ale to jest też takie zagadnienie nosa Kleopatry.
A który ze zdobytych ośmiotysięczników wspomina pan dzisiaj, po latach, najcieplej?
– Oj dużo, Mount Everest wspominam bardzo ciepło, w sumie K2 też, pomimo dramatyzmu, który tam był, absolutnie nie będę mówił źle o tej górze. Oba Gaszerbrumy w 1997 roku ciepło wspominam, bo to była prawie idealna wyprawa. Może poza małą taką osobistą wyprawą, którą była wyprawa na Dhaulagiri, cała reszta była bardzo ok.
Co czuje człowiek kiedy staje na Górze Gór? Jakie uczucia temu towarzyszą?
– To nic specjalnego jest, to jest taka satysfakcja i ulga, że już nie trzeba iść pod górę, że to już się skończyło. Bo jak zawsze mówiłem ta świadomość zejścia w dół, że schodząc człowiek znacznie więcej ryzykuje, bo w ogóle człowiek jest tak skonstruowany, że łatwiej jest mu wchodzić niż schodzić. Po drugie jest to zmęczenie ogromne, że jest takie rozprężenie po tak wielkim wysiłku, że trzeba się znowu skoncentrować powoduje, że na wierzchołku żadnych takich wielkich uniesień nie ma. To wszystko pojawia się dopiero w bazie na dole. To jest to, co ileś lat temu ktoś napisał, że szczyt jest w bazie i absolutnie się z tym zgadzam.
Czy strach jest częstym towarzyszem wypraw himalaistów?
– Za całą populację himalaistów nie mogę odpowiadać natomiast powiem tak, że ja się dosyć często w górach boję. Boję się. Tak jestem po prostu skonstruowany. Ten strach dla mnie, o czym przekonałem się po wielu latach, jest czymś zbawiennym. Chroni mnie przed zrobieniem jeszcze większych głupstw, jakie mógłbym zrobić.
Czytając pańską autobiografię natrafiłam na słowa, że bardzo często czuł się pan „średniakiem”. Patrząc na to, co udało się panu dokonać trudno jest w to uwierzyć. Czy to nie jest tak, że trochę za bardzo pan deprecjonuje swoją osobę?
– Nie, na pewno nie. Ale wolno mi. To nie jest nic zdrożnego, tak mi się wydaje. Po prostu przykładam miarę swoich osiągnięć w górach małych, średnich do tego, jaka była wtedy średnia krajowa i mieszczę się w tej średniej krajowej. Jako alpinista byłem w grupie średniej krajowej, czyli krótko mówiąc nie słaby, nie bardzo dobry tylko taki... dobry. Dobry alpinista. Ale nie byłem kimś bardzo wybitnym. Nie należałem do czołówki polskich wspinaczy. W tych górach wysokich poza może pięcioma, sześcioma ścianami, po których przejście rzeczywiście zapisałbym do swojego notatnika jako przejścia, z których jestem naprawdę dumny, to pozostałe wejścia były robione normalnymi drogami. Więc krótko mówiąc od strony wyczynu alpinistycznego to nie jest najwyższa półka. No, ale zostały zrobione i w te himalajskie statystki jakoś aktywnie się włączyłem. Pewnie mógłbym zrobić więcej, gdybym od razu trafił na takich partnerów jakich miałem na samym końcu. No nie trafiłem. Taki los człowieka.
Wielu himalaistów zostaje w tych górach wysokich, kilku pana parterów wspinaczkowych też tam zostało. W swej książce napisał pan, że nigdy nie oswoił się ze śmiercią, ale można oswoić się ze szczątkami ludzkimi, na które czasem trafia się wspinając tam wysoko. Czy świadomość, że mnie może spotkać to samo, nie sprawiała czasem, że nie chciał pan podejmować kolejnego wyzwania?
– Nie, nie. Oczywiście napotkanie kogoś, kto w górach został, znaczy zginął i tam jest, jest przykre. Wiadomo jako widok jest to przykre. Świadomość, że to do niedawna był człowiek, a teraz go już nie ma to jest jeszcze bardziej przykre. Natomiast to mnie w żaden sposób nie demobilizowało. Po prostu taki jest krąg życia, zarówno według buddyzmu, jak i wszystkich innych religii. Zjawiamy się na tym świecie, który istnieje od milionów lat na ułamek czasu i tyle. Mnie bardziej zależało na tym, by w tym ułamku czasu zrobić coś dla siebie i dla innych wartościowego niż myśleć o śmierci. I tak jest do dzisiaj. Ta druga część, która kiedyś i tak przyjdzie, w ogóle mnie nie interesuje.
Mówi pan, że himalaizm to taki sport, w którym trzeba dużo kilogramów przenosić. W związku z tym chciałam zapytać ile zwykle dźwigał pan na plecach, wchodząc na ośmiotysięczniki?
– Na dole dużo, na górze mało (śmiech). Jak byłem młodszy to więcej, im starszy to mniej. Taka jest generalnie zasada. Na dole nosimy dużo, bo trzeba cały ten sprzęt wynieść, cudów nie ma, to się samo nie zrobi. I to rzeczywiście tak jest, że jak miałem tych trzydzieści kilka lat, kiedy zaczynałem, to mogłem sobie na te moje plecy i 20 i 30 kg włożyć, a później już nie, bo te plecy już nie były takie. I tyle. To w pewnym momencie zaczyna człowiekowi ciążyć, te kilogramy noszone. I wtedy są dwie metody – bardzo dużo trenować i wzmacniać mięśnie, albo nosić coraz mniej i coraz lżejsze rzeczy. I ja zacząłem nosić coraz lżejsze, a potem stwierdziłem, że już wolę te ciężary ciągnąć za sobą. Zresztą to jest tylko taka parafraza, że jest lepiej ciągnąć niż nosić, bo od małego marzyłem o tych polarnych obszarach. To zawsze było moje dziecięce marzenie...
Być jak Amundsen?
– No tak, też chłopak słabowity, który się hartował, który miał dużo chorób, ale który dzięki determinacji stał się kimś bardzo wielkim. Więc trudno się z kimś takim nie identyfikować, szczególnie w młodości.
Odnośnie jeszcze noszenia tych ciężarów to może być jeszcze takie rozwiązanie, jakie panu się przytrafiło – partner, który niechcący skopie nam plecak w przepaść lub ekolodzy, czyszczący góry z rzekomych śmieci, którzy zabierają nam cały namiot z ekwipunkiem...
– To akurat nie byli prawdziwi ekolodzy, tylko ich pomocnicy, którzy mi to z niskiej chęci zysku zwyczajnie ukradli. A plecak na Nanga Parbat to taki przypadek, czasem tak się zdarza, że się traci sprzęt. Nie przeżyłem tego tak bardzo tragicznie, na początku owszem trochę się spieniłem, ale potem mi przeszło, nawet ten kolega, który mi ten plecak zrzucił żyje do dzisiaj (śmiech). I cieszy się dobrym zdrowiem.
Jerzy Kukuczka miał taki zwyczaj, że zawsze coś zostawiał na wierzchołku gór, na które wchodził, jak chociażby tę słynną biedronkę – zabawkę syna. Czy pan też coś zostawiał?
– Nie, ja nic nie zostawiam na wierzchołku, ja sobie robię zdjęcia albo i nie robię. Ja zawszę noszę przy sobie jakieś tam pamiątki, różne, ale nic nie zostawiam.
Dzisiaj w dobie współczesnej techniki chyba zdecydowanie łatwiej zrobić zdjęcie na szczycie, chociażby to popularne selfie niż aparatami analogowymi, którymi posługiwał się pan kilkanaście lat temu?
– Z jednej strony rzeczywiście łatwiej, z drugiej w tym sensie gorzej, że tamte aparaty nie wymagały zasilania w prąd. Działały, bo wystarczyło je nakręcić. A teraz, jak się bateria skończy w aparacie to już koniec. Więc taki kij ma dwa końce. Moje analogowe selfie z Gaszerbruma II jest absolutnie pierwszym innowacyjnym rozwiązaniem, jak sobie zrobić zdjęcie na wierzchołku ośmiotysięcznika mając do dyspozycji prosty aparacik.
Czy spotkał się pan kiedyś z Jerzym Kukuczką?
– Spotkaliśmy się towarzysko, w górach nie spotkaliśmy się nigdy, bo ja zacząłem się wspinać tak wysoko w 1990 roku, kiedy od roku Jurek już nie żył. Ale towarzysko spotykaliśmy się, ale wtedy to był wielki Kukuczka, a ja byłem tylko takim tam kolegą z Łodzi.
Odnośnie towarzyskich spotkań, to widać podczas spotkań z czytelnikami i pisze pan też o tym w swej książce, że pomimo nazwiska absolutnie nie stroni pan od towarzystwa ludzi...
– Nazwiska sobie człowiek nie wybiera, z tego nazwiska jestem bardzo dumny, bo to nazwisko pierwszych łodzian. Nie wiem, jaką miał reputację mój ojciec, gdy był młody, ale wiem, że moja mama była osobą bardzo towarzyską więc pewnie po niej to odziedziczyłem. Lubię ludzi, lubię z nimi przebywać, choć parę razy byłem w górach sam to zdecydowanie wolę w towarzystwie.
Na zakończenie chciałam zapytać, co pan zrobi, gdy okaże się, że dwaj kolejni synowie, ci najmłodsi, powiedzą, że też się będą wspinać?
– No wezmę to na klatę (śmiech). No bo co zrobić. Skoro ten eksperyment powiódł się z dwójką starszych to może też się uda z młodszymi.
Ewentualnie pożyczy im pan raki czy czekan…
– Nie, kupią sobie już swoje. Postęp technologiczny jest tak ogromny, że ten cały sprzęt, który ja mam to się będzie nadawał do wyrzucenia.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agawa
Foto: Agnieszka Wojtaś/MBP