Niedługo minie osiem lat od kataklizmu, który 15 sierpnia przeszedł nad województwem opolskim, śląskim i – częściowo – łódzkim. W naszym regionie najbardziej ucierpiały gminy Gorzkowice oraz Rozprza. Pojechaliśmy do tej pierwszej i spróbowaliśmy porozmawiać z jednymi z poszkodowanych. Bo ze wszystkimi porozmawiać nie sposób...
Trudno do tego wracać
Z Jolantą Krakowiak spotykamy się w jej domu w miejscowości Kolonia Gorzędów. Wcześniej kontaktujemy się z nią telefonicznie. Godzi się na rozmowę z delikatnym oporem – przyznaje, że choć minęło sporo czasu, nadal trudno do tego wracać i wspominać wszystko, co się wydarzyło.
- Siedziałam w domu i co jakiś czas wychodziłam na podwórko, spacerowałam. W domu – oprócz mnie – był tylko młodszy syn. Powietrze było bardzo ciężkie i duszne. Na niebie zaczęły się zbierać czarne, potężne chmury. W pewnym momencie chmury zaczęły z ogromną siłą wirować. To trwało bardzo krótko, może sekundy.
15 sierpnia 2008 roku dom Krakowiaków został zniszczony przez szalejące tornado. Budynek po katastrofie nadawał się wyłącznie do rozbiórki. - Słyszeliśmy trzask, z góry zleciał beton, wszystko spadło na podwórko. Z grzejników płynęła woda, wszystko pozrywane ... - wspomina. - Nie mieliśmy nawet pojęcia co to jest. Wybiegliśmy na drogę, zobaczyliśmy masę połamanych drzew. Syn powiedział: "Ciekawe, czy z babcią wszystko w porządku". U mamy naprzeciwko było to samo, też była wstrząśnięta.
Pani Jolanta pamięta, że zadzwoniła do męża, który był wówczas w pracy poza granicami kraju. A potem zaczęli zbiegać się ludzie z okolicy. Straż, sąsiedzi, pracownicy urzędu gminy. - Zabrała nas rodzina męża i zostawiliśmy dom.
Na miejsce przyjechał inspektor budowlany. Stwierdził, że dom jest do kompletnej rozbiórki. Druga kondygnacja była całkowicie zniszczona, popękały ściany. Stwierdzono nawet, że konieczne jest wzmocnienie fundamentów. Trzeba było działać szybko. - Najtrudniejsze było załatwienie pierwszych ekip. Powoli zbliżała się przecież jesień. Koordynowałam całą budowę, żeby mieć dach nad głową. W 5 miesięcy uporaliśmy się z odbudową tego domu.
Start był trudny także pod względem finansowym. - Państwo nam pomogło, ale musieliśmy trochę poczekać. Najpierw polegaliśmy na funduszach własnych. Pierwsze pieniądze wpłynęły z ubezpieczenia. Powiedziano mi, że jeżeli dostarczę zaświadczenie ze starostwa o przeznaczeniu budynku do rozbiórki, wypłacą mi 100 procent ubezpieczenia. Dzięki temu prace poszły do przodu.
"Trzeba się było ubezpieczyć..."
Dookoła domu i gospodarstwa Piotra Gierlika rósł gęsty las. Po wysokich drzewach, zostało niewiele – ledwie gęstwina dzikiej samosiejki. Właściciel chlewni, mieszkający na ulicy Leonów, pamięta dużą, czarną chmurę. - Dom był nadbudowany, nowa konstrukcja dachowa została zmieciona do betonu. Z budynkami gospodarczymi było podobnie. Ze stodoły nie zostało prawie nic, bo nie miała stropu...
Pomieszczenia gospodarcze były przykryte eternitem, dom zaś – papą. Mieli położyć na nim blachę. Szczęście w nieszczęściu, chlewnia była zestropiona, więc zerwany dach nie wpadł do środka i produkcja mogła działać dalej.
Pan Piotr nie potrafi dokładnie oszacować, ile wyniosła go odbudowa wszystkiego, co zostało pochłonięte przez niszczycielska trąbę. Trudno się temu dziwić, bo odbudowa zajęła jemu i jego rodzinie 4-5 lat – nie sposób więc podliczyć wszystkie koszty. Nie mówiąc już o trudzie, wysiłku i nerwach...
- Środki finansowe dostaliśmy z gminy, kościoła, Caritasu, pomagali mi znajomi z pracy czy rodzina – mówi Gierlik. Wsparcie nieocenione. Do tego pieniądze z ubezpieczenia budynków gospodarczych. Tym bardziej, że dom nie był ubezpieczony. Doszły jeszcze kredyty. Rolnik spłaca je do dziś. Prawie osiem lat po omawianych wydarzeniach nad naszym regionem przeszła nawałnica. Ucierpiały gminy powiatu opoczyńskiego. W piotrkowskim – gmina Aleksandrów. Żywioł uszkodził tu 14 budynków mieszkalnych i 45 gospodarczych. 11 lipca podobne zjawisko atmosferyczne pojawiło się nad Sulejowem, Moszczenicą czy Grabicą. Dowiedzieliśmy się, że gmina Aleksandrów na dniach ma otrzymać fundusze na odszkodowania z Łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego – wynosić mają do sześciu tysięcy złotych na gospodarstwo.
Wszystko to, co stało się w wymienionych wcześniej gminach, porównaniu z tym, co miało miejsce 8 lat temu w Gorzkowicach, to niewiele. Pytanie tylko, czy jest sens się licytować, kto miał gorzej. Bohaterowie artykułu mieli swego rodzaju szczęście w ogromnym nieszczęściu – mogli liczyć na różne formy wsparcia i pomoc. Co jednak w przypadku, gdy nawałnica zniszczy dom uboższego rolnika czy dorobek życia emeryta? Na to pytanie istnieje odpowiedź. Brutalna, ale prawdziwa. Zna ją i udzielił jej były premier, Włodzimierz Cimoszewicz, przy okazji powodzi tysiąclecia w 1997 roku. Z opowieści – czy też trudnych i stresujących wspomnień – zarówno pani Jolanty, jak i pana Piotra, płynie podobny, równie ważny morał. Burzę można przewidzieć, ale nie da się jej – i jej skutków - powstrzymać. Można się jednak ubezpieczyć. I spróbować uratować to, co żywioł zniszczył.
MarJa