Rozmawiając z Panią, nie sposób nie zapytać o Mariusza Trynkiewicza. Wg Pani ta panika sprzed roku, która ogarnęła Piotrków Trybunalski w związku z jego wyjściem na wolność była nieuzasadniona?
To była psychoza. Zupełnie nieuzasadniona. Było oczywiste, że on nie jest na wolności, był w otoczeniu policjantów po cywilnemu, którzy go pilnowali aż do momentu orzeczenia. Wydaje mi się, że to nie jest przestępca, którego powinno się bać całe społeczeństwo. Oczywiście, zagrożone są dzieci i to jest bardzo ważne. I to od nas się oczekuje, że je ochronimy.
Czytając książkę, odniosłam wrażenie, że zarówno Pani, jak i pracujący przy sprawie milicjanci byli pełni współczucia dla zabójcy.
To nie był podejrzany, który był agresywny, który by wypowiadał na swoją obronę jakieś peany. To był po prostu człowiek zniszczony swoja własną psychiką. On sobie zdawał sprawę, co zrobił i jakie są tego konsekwencje. Niejednokrotnie chwytał się rękoma za głowę. To nie był człowiek, na którego można byłoby krzyczeć, on by się wtedy zamknął i w ogóle nie byłoby żadnej rozmowy. Spokój powodował, że trochę się otwierał. Wszyscy musimy zrozumieć jedno, a nie wszyscy chcą to zrozumieć - własna seksualność, sposoby zaspokajania swojego popędu płciowego to nie jest temat, który każdy z nas chętnie by podejmował. Jego dewiacja jest tak strasznie okrutna, że on o tym nigdy nie opowie i tego nie nazwie. My to wiedzieliśmy, ale chcieliśmy od niego wyciągnąć jak najwięcej. Na pytanie „czy pan to zrobił?”, odpowiadał „no chyba tak... nie pamiętam”. Sądzę, że samego momentu zadawania ciosów rzeczywiście nie pamiętał, bo przecież on był w amoku, doznawał przecież seksualnej ekstazy, co w pewnym stopniu wyłącza świadomość. Jego wyjaśnienia były bardzo spokojne, krótkie, on nie umiał się otworzyć. Po kolejnych godzinach, dniach każdy patrzył i rzeczywiście mówił „chory, biedny człowiek”. Ustawodawca zrobił w 89 roku okrutny błąd i tylko to jest powodem całej sytuacji z Trynkiewiczem. Dożywotnie pobawienie wolności wyeliminowałoby go zupełnie z życia społecznego.
Widziała Pani, jak Trynkiewicz dziś wygląda?
Tak i byłam zszokowana. Wtedy w latach 80. to był szczuplutki chłopiec. A teraz.... nie wiem, kto mu pozwolił rozjaśniać włosy i gdzie on to robił.
Przejdźmy do kolejnej słynnej sprawy, nad którą Pani pracowała. Zawsze zastanawiałam się, jakim cudem Henryk Moruś zdążył na sali sądowej zdjąć spodnie i zrobić... to, co zrobił. Przecież musiał być otoczony mundurowymi.
Sala sądowa jest duża, przed nim siedział obrońca, obok był konwój. Wprowadzając go na salę sprawdzili i wiedzieli, że nie miał żadnych ostrych przedmiotów. To był moment. Nikt się nie spodziewał takiego zachowania.
Stosunek służb do tego przestępcy był zgoła inny niż do Trynkiewicza.
Tak, jego postawa, zachowanie, sposób działania, cel, czyli zysk - pieniądz, człowiek się nie liczy... Mało tego, on był bardzo prymitywny, nie miał nawet rozeznania, czy jego ofiary mają w ogóle jakieś pieniądze. Największe łupy zostawały na miejscu zbrodni, bo po prostu ich nie odnalazł. Był agresywny, wulgarny, mógł wzbudzać zachowania, jakie nie przystoją funkcjonariuszowi.
Sprawa Zdzisławy L., lekarki, która brała łapówki, a która trafiła do więzienia była jedną z pierwszych tego typu w Polsce.
Tym bardziej, że chodziło o ordynatora. Środowisko lekarskie było zbulwersowane, oburzone. Na pewno była na mnie nagonka. Jestem nawet w stanie zapomnieć to środowisku lekarskiemu.
W książce opowiada Pani również o roku 2005 jako przełomowym. Szokująca była dla mnie skala zmian, jakie wtedy zaszły w prokuraturach.
Wszyscy przygotowywali się do władzy. PiS w 2005 roku mówił o tym głośno, że zrobią grubą kreskę, której nie było w 89. W takich sytuacjach wychodzą wszystkie cechy charakteru. Wielu kolegów czekało na tę władzę. Nie interesowało nikogo, czy coś potrafią, na co ich stać, chodziło wyłącznie o władzę. Kampania w 2005 roku sprowadzała się do jednego - „Zdobędziemy władzę i zrobimy porządek”. A wiadomo było, że wszyscy w prokuraturze to są „komuchy”. Nie miałam wpływu na to, kiedy się urodziłam i w jakich czasach żyłam. Ja po prostu robiłam swoje, a jeśli popełniłam jakikolwiek błąd, to proszę mi to udowodnić.
Spodziewa się Pani, że od jesieni będzie powtórka z rozrywki?
Nie wiem. Prokurator jest apolityczny - tak mówi ustawa. Ja się do tego w pełni stosuję. Nie interesuje mnie, co będzie, ale w atmosferze rozmów można wyczuć, że nie będzie wesoło.
W książce opisane są okoliczności Pani wstąpienia do partii. Czy to ciągnie się za człowiekiem przez całe życie?
Miałam legitymację w biurku w pracy i na tym kończyła się moja działalność partyjna. Tak, to się za mną ciągnęło, bo „komuch”, tylko, że wszyscy byliśmy komuchami. Potem odchodzili starsi, przychodzili młodzi, którzy już tego przymusu nie mieli. Dziś dalej prokuratorami są ci, którzy pełnili w PZPR funkcje pierwszych sekretarzy czy członków komitetów, oni dalej pracują.
Ludzie w prokuraturze są więc podzieleni?
Nie, nie są... póki nie chodzi o zdobycie władzy.
Dziś nie prowadzi już Pani spraw, a nadzoruje. Nie brakuje Pani tamtych emocji - jakiś trup, jakiś przekręt?
Nieeeee, dziś nawet nie mogę już czytać kryminałów ani oglądać takich filmów, bo dla mnie to wszystko jest sztuczne. To nie jest realny świat zbrodni. To, czego ja doświadczyłam w swojej pracy to jest twarda, ciężka, żmudna praca. Dla prokuratora najważniejsze jest procesowe wykazanie, a nie bieganie po polach i lasach w poszukiwaniu śladów. Nawet jeśli policja coś wcześniej ustala, to prokurator czuwa nad tym, żeby to wszystko przeprowadzić proceduralnie, procesowo, bo inaczej to nie będzie dowodem.
A jeśli „góra” będzie chciała, aby przeszła już Pani na emeryturę?
Ustawa pozwala mi pracować do 65 roku życia. Nie czuję się niekompetentna z uwagi na wiek. To wszystko jest jedna wielka niewiadoma. Nie boję się emerytury, bo to normalny czas i pora dla każdego, ale zastanawiam się, jak sobie poradzę samą ze sobą. Mam pewne plany, ale zobaczymy.
Pytała Aleksandra Stańczyk